W połowie października 2020 roku placówki medyczne mają otrzymać finansowane przez NFZ szczepionki przeciw grypie. Na razie Ministerstwo Zdrowia mówi o 114 tysiącach dawek, z których będą mogli skorzystać nie tylko pracownicy medyczni, ale wszyscy pracownicy szpitali czy poradni, a także farmaceuci i pracownicy aptek. Łatwo policzyć, że dla wszystkich chętnych nie wystarczy – samych lekarzy i pielęgniarek w systemie pracuje około 300 tysięcy.

1 października ruszyły internetowe zapisy na szczepionki z puli przeznaczonej dla pracowników ochrony zdrowia: mogły o nie wystąpić wyłącznie podmioty działające na podstawie kontraktów z NFZ, sporządzając imienne wykazy pracowników, którzy mają być zaszczepieni. To wyeliminowało z możliwości ubiegania się o szczepionkę lekarzy i lekarzy dentystów, świadczących usługi poza publicznym systemem ochrony zdrowia.

Szczepionka przeciw grypie to dziś jeden z najbardziej pożądanych „towarów luksusowych”. Klienci szturmują apteki, tworzą listy kolejkowe, a Ministerstwo Zdrowia umieszcza szczepionki na liście antywywozowej i obejmuje reglamentacją: jedna szczepionka dla jednego pacjenta. Nic dziwnego, że o szczepionki dopytywali, w trakcie wrześniowego posiedzenia, posłowie opozycji: zarówno Koalicja Obywatelska jak i Lewica zasypały resort zdrowia pytaniami o dostępność preparatów. A raczej – o brak dostępności. Nie uspokoiły posłów obietnice ministra zdrowia Adama Niedzielskiego dotyczące planowanego (i realizowanego) zakupu dodatkowych pół miliona dawek szczepionki przez Agencję Rezerw Materiałowych.

Posłowie przypuszczają – a ich przypuszczenia pokrywają się z opiniami ekspertów – że firmy farmaceutyczne dużą część tego „dodatkowego” kontyngentu wygospodarują… przekierowując część dawek z wolnego rynku (czyli zakontraktowanych dostaw do hurtowni). To by oznaczało, że szanse na zaszczepienie dla przysłowiowego Kowalskiego spadną, wzrosną natomiast – dla pracowników ochrony zdrowia oraz dla najstarszych Polaków, powyżej 75. roku życia, którym w tym roku państwo chce zafundować darmowe szczepienie. Natomiast problem, oprócz „Kowalskich” mogą mieć np. samorządy czy duże firmy medyczne, prowadzące na zlecenie zakładów pracy programy szczepień przeciw grypie.

Jedno jest pewne: w tym roku, choć zbieg pandemii koronawirusa z zagrożeniami sezonu grypowego (i szerzej, infekcyjnego) trudno uznać za niespodziankę, przeprowadzanie szerokiej kampanii zachęcającej do szczepienia przeciwko grypie – co powinno być częścią strategii walki z Covid-19 – praktycznie mija się z celem (i sensem) a proszczepienne odezwy mogą tylko doprowadzić do furii setki tysięcy, jeśli nie miliony, Polaków. Bo choć minister zdrowia i jego urzędnicy zachowują dużą dozę optymizmu („szczepionek na pewno wystarczy dla wszystkich, którzy będą chcieli się zaszczepić”, wiceminister Waldemar Kraska), fakty są nieubłagane: przychodnie i apteki w całej Polsce raportują o kilkudziesięcioprocentowych (w skrajnych przypadkach nawet 90-procentowych) redukcjach zamówień na szczepionki. Nie mamy też co liczyć za bardzo, że firmy farmaceutyczne rzutem na taśmę znajdą jakieś rezerwy w innych krajach: wszędzie na świecie szczepienie przeciw grypie jest priorytetem, a ceny w Polsce należą do jednych z najniższych w Europie. Jeśli firma będzie mogła sprzedać – ewentualne! – nadwyżki w Belgii, Francji czy Wielkiej Brytanii, raczej na pewno nie wybierze Polski. Kraju, w którym do ubiegłego roku przeciw grypie szczepiło się nie więcej niż 4 proc. obywateli.

Niezależnie od tego, czy po zakończeniu sezonu okaże się, że w tym roku udało się zaszczepić niespełna 2 czy „aż” 2,5 mln osób (co będzie uzależnione wyłącznie od ostatecznego wolumenu dawek, jakie trafią do Polski), tę rundę walki o popularyzację szczepień przeciw grypie przegraliśmy. Nerwowa atmosfera i niepewność nie są właściwą metodą promocji profilaktyki. Nawet, jeśli zaszczepi się znacząco więcej niż 1,5 mln osób, które zrobiły to w poprzednim sezonie.

Małgorzata Solecka 

Możliwość komentowania została wyłączona.