– W sytuacji ogromnego drenażu polskiego budżetu, czyli portfeli nas wszystkich, wynikającego z emigracji dużej rzeszy lekarzy, warto rozważyć projekt, żeby studia medyczne były płatne – stwierdził Gowin na antenie RMF MF. – Żeby ich koszt był w 100 proc. pokrywany przez państwowe stypendia.
Niech odpracują studia
Te stypendia, jak zaznaczył polityk, lekarze musieliby „przez pewien czas” odpracowywać. – Wykształcenie lekarza kosztuje pół miliona złotych, a potem z dyplomem, świeżo upieczony lekarz wsiada na prom i płynie do Szwecji, czy Norwegii – wizualizował wicepremier. Gowin zaznaczył, że już rozpoczął rozmowę na ten temat z ministrem zdrowia, a pomysł popiera wielu rektorów uczelni medycznych. To już nie jest pomysł, zgłoszony przez outsidera w polityce. To głos wicepremiera polskiego rządu.
Co do tego, że emigracja – zwłaszcza stała lub trwająca wiele lat – lekarzy jest dla polskiego systemu ochrony zdrowia problemem, nie ma żadnych wątpliwości. Ale nikt, kto choć trochę jest zorientowany w polskich realiach, nie będzie twierdził, że jest to problem zasadniczy, albo – że to przez wyjazdy zarobkowe młodych lekarzy – bo to ich miałby dotyczyć nakaz pracy – sytuacja demograficzna zawodu lekarza wygląda źle.
Gdy niemal dziesięć lat temu przeprowadzałam dla „Rzeczpospolitej” obszerny wywiad z prof. Zbigniewem Religą, ówczesnym ministrem zdrowia, pytałam również o ten problem. To był rok 2006, lekarze zarabiali tragicznie mało, szykowały się protesty, które ostatecznie wybuchły niemal rok później. To były pierwsze lata otwarcia rynku pracy w Wielkiej Brytanii, Skandynawii i Niemczech. Pierwsza duża fala wyjazdów. Prof. Zbigniew Religa nie pierwszy raz mnie zaskoczył. Powiedział, że ani jako minister zdrowia, ani jako doświadczony lekarz nie widzi problemu w tym, że lekarze wyjeżdżają. Że wyjeżdżał również on i jego koledzy – chirurdzy, kardiochirurdzy. Że dzięki temu polska medycyna miała szanse się rozwijać. I również teraz, współcześnie, dobrze się dzieje, że lekarze wyjeżdżają. Bo większość z nich wróci – z większą wiedzą, znajomością nowych technologii, innej niż polska kultury i organizacji pracy w szpitalach. Że nie są problemem wyjazdy lekarzy, a co najwyżej to, co zrobić, by chcieli wracać, by mieli do czego wracać.
Czy takie podejście mieści się w dziedzictwie prof. Zbigniewa Religi, o którym dużo i chętnie mówią najważniejsi politycy Prawa i Sprawiedliwości?
Młodzi lekarze zwierają szyki
Ważny jest też moment, w którym formułowane są takie pomysły na zwiększenie liczby lekarzy pracujących w systemie. Młodzi lekarze – rezydenci – wyraźnie zwierają szyki, czy to w ramach izb lekarskich czy Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Chcą walczyć o pieniądze – wyższe pensje – ale nie tylko. Również o to, by mieli szansę na normalny rozwój zawodowy, na zdobywanie i pogłębianie wiedzy w cywilizowanych warunkach, by nie byli zmuszani do niekiedy niewolniczej pracy – choćby w ramach nieodpłatnego wolontariatu czy przymusowych, niskopłatnych dyżurów, których pełnić samodzielnie w ogóle nie powinni. „W zależności od miejsca i od lokalnych tradycji, rezydenci bywają „wypożyczani”, „zsyłani do pracy na SOR”. Niewiele szpitali realizuje zapisy prawa pracy mówiące o prawie do 11 godzin nieprzerwanego odpoczynku dobowego i 35 godzin odpoczynku tygodniowego. Egzekwowanie praw przez rezydentów utrudnia sytuacja ogromnego niedoboru środków finansowych w ochronie zdrowia, która zmusza szpitale do wykorzystywania specjalizantów jako najtańszej (a niekiedy darmowej!) siły roboczej. Lekarz zostaje postawiony w sytuacji, w której nie może odmówić przełożonym i pracuje ponad swoje siły za stawkę godzinową, która często jest nieadekwatna do ponoszonej odpowiedzialności” – głosi Deklaracja Porozumienia Rezydentów, przyjęta kilka miesięcy temu.
15 stycznia Porozumienie Rezydentów wysłało do ministra zdrowia list z postulatami dotyczącymi zwiększenia płac i poprawy warunków pracy. Postulaty te poparła również Naczelna Rada Lekarska.
Bo wbrew temu, co powiedział Jarosław Gowin, na prom (czy do samolotu) wsiada niewielka część młodych lekarzy. Znakomita większość zostaje w Polsce i pracuje w systemie, któremu daleko do doskonałości, co i lekarze, i pacjenci zawdzięczają politykom wszystkich opcji.
Młodzi lekarze nie kryją zniecierpliwienia. Słychać o tym, że w zamkniętych grupach na portalach społecznościowych rozpisywane są ankiety, sondujące nastroje i gotowość do podjęcia najostrzejszej formy protestu, czyli strajku. Na razie – rezydenci czekają na stanowisko ministra zdrowia, na odpowiedź na ich postulaty.
“Samego życia” jak na lekarstwo
Nastrojów nie poprawia najnowsza telewizyjna produkcja. „Młodzi lekarze. Nasze życie w ich rękach”. TVP wyemitowała już trzy odcinki serialu dokumentalnego o sześciorgu lekarzach-rezydentach z Warszawy. Scenarzyści i sami bohaterowie w materiałach prasowych zapewniają, że to „samo życie”. A jednak tego „życia” na ekranie jak na lekarstwo. Nie, żeby w ogóle. Młodzi lekarze z łatwością mogą rozpoznać siebie na szpitalnym oddziale ratunkowym, na którym ich rówieśnik zmaga się z jednej strony z pacjentami (nie ratuje, tylko – zmaga się, to nie przejęzyczenie), czy w gabinecie w przychodni POZ, ze stosem kilkudziesięciu kart pacjentów, których trzeba przyjąć w ciągu kilku godzin dyżuru, znajdując jeszcze czas na wizytę domową. Ale duża część serialu, według moich rozmówców, którzy albo sami są w trakcie specjalizacji albo zrobili ją w ostatnich latach, to może nie fikcja, ale – kosmos, niedostępny dla śmiertelników. – Już sam dobór specjalizacji wykrzywia rzeczywistość. Chirurgia plastyczna i kardiochirurgia to elitarny top – mówią. Zwracają też uwagę, że specjalizacja z pediatrii w Centrum Zdrowia Dziecka, szpitalu w którym nie pracuje się „na ostro”, to co innego niż rezydentura z pediatrii w szpitalu z SOR-em. Inne otoczenie, inne problemy, inni pacjenci. To nie znaczy, że łatwiejsi. Inni.
Poza tym – rezydentura wprawdzie nie zapewnia luksusów, ale dla wielu młodych lekarzy ciągle jest marzeniem. – Gdy w „Na dobre i na złe” jedna lekarka musiała po stażu pracować w karetce, a inna jako wolontariusz, to było bliższe realiom – słyszę od Artura, który na swoje miejsce specjalizacyjne czeka już trzeci rok. Na pewno bliższe codzienności młodych lekarzy niż regularne treningi jogi, którym może oddawać się jedna z bohaterek.
Ale czy dokument musi oddawać całą prawdę? Nie. Zaś serial ma w sumie też wiele plusów. Widzowie (pierwszy odcinek obejrzało około 2 mln osób) mają szansę zobaczyć w lekarzach normalnych ludzi. Nie „biznesmenów”, jak nazywał lekarzy rodzinnych były minister zdrowia Bartosz Arłukowicz (nota bene – rekordzista świata, pod względem popularności w środowisku, jako szef Komisji Zdrowia nie dostał się na listę stu najbardziej wpływowych osób w systemie ochrony zdrowia, jaką opublikował „Puls Medycyny”). Nie „partaczy”, jak często pisze się o nich w Internecie, oskarżając o faktyczne czy wyimaginowane błędy medyczne. Zwykłych ludzi, którzy pracują, współczują, angażują się, przeżywają chwile szczęścia i momenty załamania. Chciałoby się powiedzieć – lekarz też człowiek. I ten starszy, i młodszy.
Kolejny plus – pacjenci mogą zobaczyć samych siebie. Choć na planie jest dość „sterylnie”, poza SOR-em i przychodnią POZ nigdzie nie widać tłoku, kolejek pacjentów nie ma nawet w tle, widzowie przekonują się, że lekarze nie siedzą i nie piją kawy w dyżurce, symulując pracę. To również rzadka (w mediach, nie w ogóle) okazja, by usłyszeć pacjentów wdzięcznych i zadowolonych. Tych, których głosu w dyskusji o poziomie opieki medycznej w Polsce, o pracy lekarzy, prawie w ogóle na co dzień nie słychać.
Małgorzata Solecka