Kto odpowiada za to, że przebieg pandemii COVID-19 w Polsce, począwszy od jesieni 2020 roku, ma tak dramatyczny w skutkach, mierzonych liczbą zgonów - tych z powodu COVID-19 i tych tylko pośrednio z pandemią związanych? Rząd i szeroko rozumiani politycy, podejmujący decyzje? Sami Polacy, którzy niechętnie się szczepią i jeszcze mniej chętnie przestrzegają zasad sanitarnych? A może lekarze? Ci w szpitalach, bo tolerują i akceptują „dziadostwo” (tak zasugerowała w styczniu „Gazeta Wyborcza”), i ci w poradniach podstawowej opieki zdrowotnej, bo odmawiają pracy z pacjentami covidowymi (to już nie tylko sugestia, tylko wprost zarzut sformułowany przez Ministerstwo Zdrowia)?

Odpowiedź wydawałaby się oczywista - większość odpowiedzialności spoczywa na rządzie, bo to rząd ma (miał) wszystkie instrumenty, by przygotować kraj na kolejne fale pandemii, a tego nie zrobił. Lista zaniedbań i błędnych decyzji jest długa, wystarczy jednak wymienić trzy zasadnicze.

Po pierwsze, ograniczenie (jesień 2020 roku) testowania. Polska pod względem intensywności testowania zajmuje 99 miejsce w świecie. Deklarowana przez Ministerstwo Zdrowia wydolność dobowa laboratoriów dochodzi oscyluje wokół 190 tysięcy testów. Dziennie Polska wykonuje, patrząc na średnią siedmiodniową, ok. 80-90 tysięcy testów. Nie wypracowaliśmy - i to jest najpoważniejszy zarzut - systemu regularnego testowania osób, przebywających w dużych skupiskach ludzkich (zakłady pracy, szkoły). Nie mamy kontroli nad bezobjawowymi zakażonymi, zwłaszcza bardziej zakaźne warianty SARS-CoV-2 mają u nas cieplarniane warunki rozprzestrzeniania się.

Po drugie, Narodowy Program Szczepień zakończył się porażką (tak, zakończył się, choć szczepienia trwają, ale wystarczy spojrzeć na tempo szczepień dzieci i młodzieży, żeby pojąć rozmiary klęski) - szczepienia w grupie 5-11 lat zaczęły się przed świętami Bożego Narodzenia a po niemal miesiącu od uruchomienia nowych rejestracji praktycznie nie przybywa. Brak komunikacji z rodzicami, brak jakiejkolwiek skutecznej akcji edukacyjnej ze strony ministerstw odpowiedzialnych za zdrowie i edukację. Wszystko tak, jak w przypadku osób dorosłych, tylko jeszcze gorzej. Takie same błędy, tylko jeszcze większe. Efekt? Do 21 stycznia szczepienie przyjęło kilkanaście procent dzieci z najmłodszej grupy wiekowej, mimo radykalnego zwiększenia zagrożenia Omikronem, co - teoretycznie - powinno skłaniać rodziców do podjęcia decyzji na „tak”. Oczywiście, możliwe, że właśnie już wznosząca się wyraźnie fala zakażeń, których w trzecim tygodniu stycznia zaczęło przybywać w tempie przekraczającym sto procent w stosunku do poprzedniego tygodnia, zastopowała akcję szczepień: setki tysięcy osób, w tym tysiące dzieci, utknęły na kwarantannach po kontakcie z zakażonymi.

Po trzecie, organizacja ochrony zdrowia. Zasoby kadrowe i infrastrukturalne polskiego systemu są nie tylko policzalne (truizm, bo dotyczy to każdego systemu na świecie), ale przede wszystkim - bardzo skromne. Tym większe znaczenie ma ich właściwe alokowanie i wykorzystanie, zwłaszcza w krytycznych momentach. Tymczasem minister zdrowia osobiście zdaje się wsłuchiwać w głosy optymistów wtedy, gdy jest czas na przygotowania do kolejnych fal. Jak inaczej tłumaczyć założenia z lata 2021 roku, gdy zdecydowana większość ekspertów kładła nacisk na konieczność zaszczepienia jak największego odsetka populacji, nawet jeśli wiązałoby się to z koniecznością wprowadzenia szczepień obowiązkowych (w ograniczonym zakresie lub powszechnych) i równolegle - zastosowania rozwiązań wprowadzających niedogodności dla niezaszczepionych (certyfikaty covidowe). Podpowiadali też konieczność przygotowania infrastruktury (na przykład przez zastosowanie szpitali modułowych) do jesienno-zimowej fali. Minister zdrowia stał na stanowisku, że fale, jakie ewentualnie będą przechodzić przez Polskę jesienią i zimą nie zdezorganizują już niczego. Jeszcze w październiku, gdy wznosiła się fala napędzana przez Deltę, o jedynym przygotowanym przez siebie projekcie ustawy, który miał umożliwić pracodawcom weryfikację statusu covidowego, którego rząd nie przyjmował przez wiele tygodni, Adam Niedzielski mówił, że to ustawa schowana na ciężkie czasy, które być może nie nadejdą. Nadeszły, i wówczas w pilnym trybie jako projekt poselski ustawę mieli złożyć posłowie PiS. Ostatecznie prace nad nim rozpoczęły się w drugiej połowie grudnia, czyli miesiąc po tym, jak Omikron zaczął dosłownie zalewać Wielką Brytanię. Czy ustawa (Adam Niedzielski uważa, że jest ona „kluczowym narzędziem w walce z obecną falą”) czy nie, nie ma większego znaczenia, bo daje ona mikre możliwości pracodawcom, zaś jej wejście w życie, patrząc na kalendarz parlamentarny, trzeba przewidywać na koniec lutego. Będzie to - wiele na to wskazuje - musztarda po obiedzie, bo prawdopodobnie w tym czasie fala zacznie samoistnie opadać. To, jak wysoko się wzniesie (niektórzy eksperci wieszczą nawet 600-800 tysięcy dziennie faktycznych zakażeń w apogeum), absolutnie nie zależy od decyzji Sejmu.

Rząd nie słuchał ekspertów. Również tych, których sam zaprosił do Rady Medycznej. Tych, których zdanie miało się liczyć przy podejmowaniu kluczowych decyzji. Rada Medyczna już od lata 2021 roku była ignorowana, odsuwana na boczny tor. Jesienią przestała być słuchana niemal zupełnie. W połowie stycznia stało się to, co stać się musiało: trzynastu z siedemnastu członków Rady Medycznej złożyło rezygnację. Została przyjęta, a premier osobiście zapowiedział, że powoła kolejną radę, złożoną już nie tylko z lekarzy, której zadaniem będzie wskazywanie kierunków… wychodzenia z pandemii. Zapowiedź wychodzenia z pandemii w momencie, gdy wszyscy, ale szczególnie pracownicy systemu ochrony zdrowia przewidują „ciężkie czasy” - może dwa, może trzy tygodnie, może pięć, bo przebieg fali omikronowej w Polsce może być i bardziej gwałtowny i dłuższy ze względu na wysoki odsetek niezaszczepionych - trzeba uznać za niezręczność.

Więcej niż niezręcznością są próby szukania winnych po stronie pracowników ochrony zdrowia. To prawda, że część szpitali nie jest przygotowana w ogóle do leczenia pacjentów z COVID-19, zwłaszcza tych, którzy trafiają tam w ciężkim stanie. Jednak to nie kto inny jak administracja rządowa nakazuje otwierać „łóżka covidowe”, „powiększać bazę” - często nie patrząc na realne możliwości placówek, do których kierowane są polecenia.

Zupełnie błędne zaś są rozwiązania, które mają, według premiera Mateusza Morawieckiego i ministra zdrowia Adama Niedzielskiego, poprawić jakość pozaszpitalnej opieki nad pacjentami covidowymi. Administracyjna gwarancja dla osób powyżej 60 roku życia, które otrzymają pozytywny wynik testu, osobistego zbadania przez lekarza („przyłoży stetoskop” - obiecał seniorom premier), dobrze wygląda na slajdach. W praktyce nie tylko zdezorganizuje pracę poradni POZ, ale wręcz odetnie możliwość korzystania ze świadczeń zdrowotnych, na wiele tygodni, innym grupom pacjentów.

Rząd, który nie zadbał w swoim czasie (czyli wiosną 2021 roku) o staranne zaszczepienie wszystkich lub niemal wszystkich osób powyżej 60. roku życia. Szczepienia nie rozpoczęła jedna czwarta (!) tej populacji, choć w Europie cztery kraje zaszczepiły 100 proc. osób powyżej 60 roku życia (Islandia, Irlandia, Portugalia i Dania), a kolejnym jedenastu, w tym dwóm dużym, większym od Polski, krajom (Włochy i Hiszpania) „udało się” zaszczepić dziewięciu na dziesięciu seniorów. Nie „udało się”, tylko włożyły w to wielki wysiłek. Polski rząd oferuje „naszym seniorom” (zwrot często używany przez premiera Morawieckiego w poprzednich falach pandemii) złudne poczucie bezpieczeństwa, bo nie zagwarantował im prawdziwej ochrony. W dodatku – robi to na cudzy koszt, obciążając odpowiedzialnością i dodatkową (a także, jak podkreślają eksperci, pozbawioną sensu) pracą lekarzy, a inne grupy wiekowe skazując na poszukiwanie, w razie potrzeby, pomocy medycznej gdzie indziej. Gdzie? Nie wiadomo.

Małgorzata Solecka 

Możliwość komentowania została wyłączona.