W jednym z listopadowych numerów „Polityki” można przeczytać tekst o pokoleniu „NIE”. O dwudziestokilku, trzydziestolatkach, którzy nie zgadzają się na państwo istniejące teoretycznie. Którzy nie zamierzają wchodzić w utarte koleiny w rodzaju „zawsze tak było”, „inaczej nie można”, „trzeba to przetrzymać”. Którzy oczekują normalnej zapłaty za normalną pracę. A za „normalną pracę” uważają taką, która pozwala żyć.

Ten tekst, czego „Polityka” nie kryje, jest również o wypowiadających klauzule opt-out rezydentach. Ilu ich zdecydowało się na ten krok, dowiemy się najprawdopodobniej już na początku grudnia. Zresztą niewykluczone, że w grudniu nastąpi kolejna fala wypowiedzeń, bo środki, jakie resort zdrowia podejmuje, by przeciwdziałać skutkom protestu, mogą pociągnąć również niezdecydowanych. Zresztą liderzy PR OZZL kończąc głodówkę mówili, że system może odczuć skutki rezydenckiego buntu nawet na przełomie stycznia i lutego.

Grudzień pełen napięć 

Sami rezydenci liczbę już wypowiedzianych klauzul szacowali na początku drugiej połowy listopada na 1,5 tysiąca. Resort zdrowia – na kilkakrotnie mniej. Ale jednocześnie przeprowadzono manewr, pozwalający skierować rezydentów pediatrii na dyżury w szpitalnych oddziałach ratunkowych i poradniach NPL. Czyli do miejsc, w których brak lekarzy stanie się szybko najbardziej dotkliwy. Jak tego dokonano? 21 listopada wiceminister Marek Tombarkiewicz zaakceptował zmiany w programie specjalizacji z pediatrii, o czym na Facebooku poinformowała konsultant krajowa ds. pediatrii, prof. Teresa Jackowska. Co się zmieniło? W części szczegółowej programu zapisano, że rezydent może zostać skierowany na dyżur w ramach specjalizacji nie tylko na swój macierzysty oddział, ale również na SOR lub do poradni NPL w placówce, w której się specjalizuje.

Wśród rezydentów zawrzało, bo zmiana – wszystko na to wskazuje – będzie dotyczyć nie tylko tych, którzy specjalizację dopiero rozpoczynają, ale również tych w trakcie specjalizacji. Część młodych lekarzy zwyczajnie obawia się dyżurów, zwłaszcza na oddziałach ratunkowych, część planuje protesty a nawet pozwy sądowe, bo ich zdaniem zmiana programu w trakcie specjalizacji to jednostronne naruszenie umowy. Wszyscy widzą w tym próbę złagodzenia skutków protestu, polegającego na ograniczeniu godzin pracy przez lekarzy, choć oficjalne uzasadnienie zmiany to konieczność podniesienia jakości kształcenia młodych kadr.

Grudzień w ochronie zdrowia, zarówno w całym systemie jak i w poszczególnych placówkach będzie czasem niepewności i napięć. Z różnych części kraju już nadciągają sygnały o lokalnych próbach złagodzenia konsekwencji akcji wypowiadania opt-outów. Zdarzają się przypadki, gdy dyrektorzy razem z umową o rezydenturę przedstawiają do podpisania młodemu lekarzowi zgodę na świadczenie pracy wolontaryjnej na rzecz społeczności lokalnej w określonym wymiarze czasu – czyli w praktyce wzięcia kilku (trzech, czterech) dyżurów poza czasem wynikającym z etatu rezydenckiego.

Wypowiedzenia i ograniczanie czasu pracy

Są szpitale, w których protest lekarzy daleko wyszedł poza środowisko rezydenckie i poza akcję wypowiadania opt-outów i ograniczania czasu pracy. W małopolskich Proszowicach z pracy zrezygnowało w listopadzie 80 proc. lekarzy, w końcówce listopada media obiegła informacja o Świętokrzyskim Centrum Psychiatrii w Morawicy, w którym wypowiedzenia złożyło 34 specjalistów (czyli zdecydowana większość zatrudnionych tam lekarzy). Postulaty podobne do tych, które zgłaszają rezydenci: konieczność zmniejszenia czasu pracy (Proszowice) i zdecydowany wzrost wynagrodzeń (Morawica). Specjaliści chcą podstawowej pensji w wysokości dwóch średnich krajowych, składając wypowiedzenia argumentowali, że „nowi” rezydenci będą zarabiać więcej niż oni.

Liderzy Porozumienia Rezydentów OZZL tłumaczą, że doskonale rozumieją specjalistów – żądania rezydentów obejmowały nie tylko podwyżki dla nich samych, ale również gwarancje wzrostu płac dla starszych lekarzy. Zwracają też uwagę, że protest rezydentów cały czas trwa – a ministerialne podwyżki i dodatki nic w nastawieniu młodych lekarzy nie zmieniły. Po pierwsze dlatego, że są niewystarczające, po drugie – nie rozwiązują systemowo problemu płac lekarskich. Po trzecie wreszcie, na co zwracają uwagę rezydenci, głównym postulatem protestu nie były podwyżki płac, ale wzrost finansowania ochrony zdrowia do 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat.

MZ nie chce dolewać do dziurawej beczki?

Tymczasem w listopadzie Sejm na dwóch posiedzeniach uchwalił rządowy projekt ustawy o wzroście finansowania do 6 proc. PKB w ciągu ośmiu lat. Minister Konstanty Radziwiłł mówił z trybuny sejmowej o historycznym momencie, o tym, że będący dziś w opozycji tylko mówili o konieczności wzrostu nakładów, zaś rząd Prawa i Sprawiedliwości zaczyna go przeprowadzać. Stopniowy wzrost finansowania ochrony zdrowia zacznie się jednak nietypowo, bo od spadku odsetka PKB – w 2018 roku procentowo (przynajmniej według planów) ma to być mniej, niż w 2017 roku. Wzrost będzie więc odłożony w czasie o kolejny rok.

Dlaczego, skoro jak ocenia sam minister zdrowia, już w tej chwili system jest niedofinansowany na około 30 mld zł rocznie? Politycy PiS nie rezygnują z linii wyjaśnień, przyjętych już kilkanaście miesięcy temu: najpierw trzeba uszczelnić (zracjonalizować) system, a dopiero potem dokładać pieniędzy. „Panuje pełna zgodność, przyznaje to nawet opozycja, że w ochronie zdrowia pieniądze wydawane są nieracjonalnie, że mamy do czynienia z dużym marnotrawstwem. W tej sytuacji takie zwykłe „dosypanie” pieniędzy, zwykłe zwiększenie finansowania bez oglądania się, bez należytych mechanizmów kontroli nad wydatkami porównywałbym do dolewania wody do dziurawej beczki. Nic by to nie dało, poza tym, że zwiększyłaby się skala niegospodarności” – to cytat nie z prof. Leszka Balcerowicza, który przez lata prezentował tę samą wykładnię sytuacji w ochronie zdrowia, ale z wpływowego posła partii rządzącej, Tomasza Latosa (wywiad dla „Menadżera Zdrowia”).

Pracownicy ochrony zdrowia będą ubożeć

Opozycja nie zostawiła na projekcie suchej nitki. Posłowie apelowali – podobnie jak w przypadku prac nad ustawą o wynagrodzeniach minimalnych pracowników wykonujących zawody medyczne – by Sejm poczekał na obywatelski projekt ustawy przewidujący zwiększenie nakładów do 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat, pod którym cały czas zbierane są podpisy (w listopadzie marszałek Sejmu zarejestrował komitet). Jednak podczas głosowania niemal wszyscy zagłosowali za projektem. Czas pokaże, czy była to słuszna decyzja. Doświadczenie z ustawą o wynagrodzeniach minimalnych każe w to powątpiewać. Po kilku miesiącach, jakie minęły od pierwszego czytania obywatelskiego projektu, nikt chyba nie ma wątpliwości, że niemal ćwierć miliona podpisów obywateli zostało może nie wrzuconych do kosza (w końcu pierwsze czytanie się odbyło), ale wsadzonych do szuflady, w której przekręcono klucz, by następnie umieścić go w trudno dostępnym miejscu. Ustawa obywatelska jest w sejmowej zamrażarce i z niej nie wyjdzie. Tymczasem już poza Sejmem, w prawdziwym życiu, wszystkie związki zawodowe i organizacje pracodawców domagają się nowelizacji i poprawienia ustawy rządowej, która w większości placówek jesienią nie mogła być realizowana z powodu braku środków. Być może sytuację zmieni, przynajmniej w części szpitali, planowana zapłata za nadwykonania. Z NFZ i budżetu państwa na ten cel do placówek do końca roku ma trafić ok. 1,5 mld zł.

Nawet jeśli ustawowe podwyżki zostaną wypłacone, nie zmieni to głównego zarzutu pracowników pod adresem ustawy. W ochronie zdrowia pensje, w stosunku do wskaźnika, jakim jest średnia krajowa, w praktyce zostały zamrożone. Dlaczego? W październiku 2017 roku przeciętne wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw wyniosło niemal 4574 zł. To oznacza, że rok do roku średnia krajowa wzrosła o 7,7 proc. Mimo że ustawa o wynagrodzeniach minimalnych odwołuje się do średniej krajowej, aż do 2021 roku w ochronie zdrowia obowiązuje wysokość z 2015 roku – 3,9 tysiąca złotych. Nietrudno dostrzec, że już w tej chwili różnica wynosi niemal 700 złotych. Co będzie za pięć lat, jeśli płace w gospodarce będą rosnąć w tak szybkim tempie? A prawdopodobnie będą rosnąć szybko, bo presja płacowa na rynku, na którym brakuje pracowników, jest duża. Politykom ciągle wydaje się, że wszędzie poza ochroną zdrowia.

Realna średnia krajowa (skorygowana o wskaźniki przyporządkowane do konkretnych grup zawodowych) ma obowiązywać w służbie zdrowia od 2022 roku. Czyli, w praktyce, przez kilka najbliższych lat, mimo nominalnego wzrostu płac, pracownicy ochrony zdrowia, względem niemal 40 proc. zatrudnionych w przemyśle, będą wręcz ubożeć.

Małgorzata Solecka 

 

Możliwość komentowania została wyłączona.