Systemu no-fault nie będzie. Ministerstwo Zdrowia, by przełamać blokadę projektu ustawy o jakości w ochronie zdrowia, zgodziło się na wykreślenie zapisów o braku odpowiedzialności karnej w przypadku tzw. błędu medycznego, nawet jeśli nie był on zawiniony oraz został zgłoszony. Zamiast tego ministerstwa zdrowia oraz sprawiedliwości zaproponują, by zgłoszenie błędu przez lekarza skutkowało nadzwyczajnym złagodzeniem kary.

Spór wokół projektu ustawy o jakości trwał od 2021 roku, a resort Zbigniewa Ziobry nie zamierzał ustąpić ani na krok, mimo że Ministerstwo Zdrowia proponowało nie klasyczny, postulowany przez lekarzy, system no-fault, ale rozwiązania już kompromisowe, zakładające daleko idącą warunkowość zwolnienia z odpowiedzialności karnej, przy zachowaniu odpowiedzialności cywilnej (oraz zawodowej). Minister sprawiedliwości nie zamierzał ustąpić - przeciwnie, gdy Adam Niedzielski publicznie deklarował, że prowadzi rozmowy z kolegą z rządu przy pomocy danych z krajów, w których system no-fault obowiązuje - wszystkie dowodzą, że w takich systemach bezpieczeństwo pacjentów jest wyraźnie wyższe - Zbigniew Ziobro wzmacniał przekaz dotyczący błędów lekarskich (temu miała służyć, między innymi, kolejna próba zaostrzenia sankcji w Kodeksie karnym za nieumyślne spowodowanie śmierci, która ostatecznie nie uzyskała poparcia większości posłów już na etapie prac komisji).

- Jest kompromis w sprawie systemu no-fault (bez winy) - mówił pod koniec czerwca Adam Niedzielski, zapowiadając, że „na pewno nie będzie to system no-fault, jaki jest wyobrażeniem wielu lekarzy, czyli idący bardzo daleko”. Minister miał stuprocentową rację - choć szczegółów kompromisu oficjalnie nie zaprezentowano w ciągu następnego miesiąca, to co wiadomo, pozwala z całą pewnością stwierdzić, że rozwiązanie, jakie „wypracowano” jest bardzo dalekie od tego, co od lat postulują lekarze. I na co, również od lat, nie ma zgody ministra sprawiedliwości.

Na nic się zdały analizy, przygotowane przez resort zdrowia, których celem było pokazanie korzyści, jakie pacjenci oraz cały system czerpią z systemu no-fault oraz zaangażowanie Rzecznika Praw Pacjenta, który podkreślał w rozmowach z resortem sprawiedliwości, że celem tego systemu nie jest bynajmniej ochrona lekarzy (i innych pracowników medycznych) przed odpowiedzialnością karną, gdy dochodzi do zaniedbań (bo takich spraw system no-fault nie obejmuje), ale zwiększenie bezpieczeństwa chorych. Wyciąganie wniosków z nieprawidłowości i skupianie się na analizie przyczyn błędów chroni większą liczbę pacjentów, a ci, którzy ucierpieli - w łatwy sposób otrzymują odszkodowania. RPP wielokrotnie, podczas konferencji medycznych w ostatnim roku przekonywał, że system no-fault pozwala uniknąć nawet połowy zdarzeń niepożądanych a lekarze, których w Polsce jest dramatycznie mało, nie powinni być karani i stawiani pod pręgierzem, jeśli zdarzy im się nieumyślny, niewynikający z zaniedbania, błąd.

Zbigniew Ziobro pozostawał nieugięty: wystosował pisma do MZ i RPP, w których oficjalnie wyraził „stanowczy sprzeciw wobec wyłączenia z odpowiedzialności karnej osób wykonujących zawody medyczne” w ustawie o jakości. W zasadzie nie pozostawił marginesu do interpretacji - jeśli przepis nie zniknie, zablokuje projekt. Chodziło o rozwiązanie, które zaproponował właśnie RPP: karze za przestępstwo umyślne nie podlegałby medyk, który „zgłosi zdarzenie niepożądane” pod warunkiem, że zrobi to, zanim „organ powołany do ścigania przestępstw dowie się o przestępstwie”. Odstąpienie od ścigania nie byłoby możliwe w sytuacji, gdyby lekarz był pod wpływem alkoholu, środków odurzających albo gdyby doszło do „rażącego niezachowania ostrożności wymaganej w danych okolicznościach”.

Projekt ustawy o jakości w ochronie zdrowia bez przepisu o no-fault, jak mówią eksperci, traci dużą część sensu (są głosy, że w ogóle traci sens). Przy czym dla lekarzy punktem odniesienia nie jest wcale oryginalny projekt resortu zdrowia (gdy został zaprezentowany lekarze stwierdzili wręcz, że to projekt ustawy o donosicielstwie, nie zaś systemie no-fault). Jednak zastąpienie tego wadliwego i krytykowanego przez samorząd lekarski rozwiązania „kompromisem” przewidującym jedynie złagodzenie kary, to olbrzymi krok w kierunku dokładnie odwrotnym, niż powinniśmy zdążać. Lekarze mają donosić sami na siebie, wiedząc, że czeka ich postępowanie w prokuraturze, a być może i sprawa karna - nawet jeśli sąd ich uniewinni, odstąpi od wymierzenia kary lub karę złagodzi (ustawa nie daje takiej gwarancji) - trudno przypuszczać, by dla kogokolwiek była to atrakcyjna perspektywa.

Środowisko lekarskie ma zdecydowanie większe oczekiwania i ambicje. Podczas majowego Krajowego Zjazdu Lekarzy nowo wybrany prezes Naczelnej Rady Lekarskiej zapowiedział, że starania o prawdziwy - wzorowany na najlepszych przykładach krajów skandynawskich - system no fault będą podstawowym zobowiązaniem obecnej kadencji samorządu. Trudno przypuszczać, by udało się cel osiągnąć w ciągu czterech lat - chyba, że dojdzie do zmiany układu politycznego. Bo co prawda w tej chwili głównym hamulcowym jest minister sprawiedliwości i lider Solidarnej Polski, jednak warto pamiętać, że Prawo i Sprawiedliwość co najwyżej może rozważyć poparcie protezy systemu no-fault, w kształcie, w jakim został on zaproponowany w projekcie ustawy o jakości. Dla takiego systemu, jakiego domagają się lekarze, poparcia w klubie Zjednoczonej Prawicy niemal na pewno nie uda się zbudować - na pewno nie w sytuacji, gdy drży ona o poziom poparcia i notuje pierwsze poważne spadki w sondażach.

- Na pewno system no-fault, o którym marzyliśmy wszyscy, jest kontrowersją i to trzeba otwarcie powiedzieć, bo my jesteśmy do niego w stu procentach przekonani, ale na poziomie politycznym jest trudny do wytłumaczenia - mówił ministrer Adam Niedzielski podczas majowej konferencji „Bezpieczeństwo pacjenta”. Poziom polityczny oznacza jednak nie tylko sprzeciw koalicjanta PiS, ale również kłopot z elektoratem, który „przez siedem ostatnich lat” słuchał i słyszał raczej przekaz o uprzywilejowanych elitach, którym PiS odbiera lub ogranicza przywileje. Wprowadzenie systemu no fault nie współgra z taką narracją.

Z danych Prokuratury Krajowej wynika, że w ubiegłym roku wszczęto 1751 postępowań o błędy medyczne, natomiast do sądów skierowano 216 spraw. Według danych NRL prowadzonych spraw było w ubiegłym roku 5206. W porównaniu do 2020 roku poprzedniego było to o 46 mniej postępowań, ale o 17 więcej spraw. Z kolei dwa lata temu postępowań było 2161, a spraw skierowano do sądów 197. Widać, że do sądów trafia nieco więcej spraw - może to być, jak komentują eksperci - efekt coraz większej specjalizacji prokuratorów, zajmujących się od kilku lat przypadkami błędów medycznych, jednak ciągle jest to niewiele ponad 10 proc. wszczynanych postępowań. To właśnie one są prawdziwą zmorą lekarzy - postępowania, które trwają nie tylko miesiącami, ale wręcz latami i kończą się fiaskiem, po drodze jednak angażując czas, pieniądze, zdrowie lekarzy.

Lekarze zwracają też uwagę na efekt uboczny takich postępowań: lekarz, wobec którego toczy się postępowanie w prokuraturze, nawet jeśli nie poczuwa się do winy, często w swojej pracy zaczyna uprawiać „medycynę opartą na bierności”, obawiając się podejmować ryzyka, bez którego - w niektórych przypadkach i w niektórych specjalizacjach – szanse pacjenta na optymalny wynik leczenia maleją. Im bardziej zachowawczo zachowuje się lekarz, tym większe ryzyko niepożądanego zdarzenia medycznego, rozumianego jako brak efektu terapeutycznego. - Sparaliżowany lękiem położnik czy chirurg to potencjalna bomba z opóźnionym zapłonem. Szkody są praktycznie nieuniknione - mówią doświadczeni zabiegowcy.

I jeszcze jeden efekt, nie do końca uboczny: liczba nowych kandydatów na specjalizacje, obarczone większym niż inne ryzykiem popełnienia błędu. Liczba, jak się można domyślać - malejąca.

Małgorzata Solecka

Możliwość komentowania została wyłączona.