Przedstawiciele organizacji skupiających pracowników medycznych, w tym samorządu lekarskiego, na początku lipca 2021 roku skierowali do premiera apel o odwołanie ministra zdrowia. To efekt, między innymi, ostatecznego kształtu ustawy o minimalnych wynagrodzeniach w ochronie zdrowia i zignorowania krytycznego stanowiska w tej sprawie pracowników medycznych. Ale byłoby błędem sprowadzanie tego oświadczenia do walki o wyższe płace.

„Współpraca przedstawicieli naszych zawodów z aktualnym Ministrem Zdrowia od dawna jest całkowicie nieudana, a błędy Pana Ministra w ocenie sytuacji w systemie opieki zdrowotnej, wybiórcze podejmowanie działań w sprawach istotnych dla systemu oraz usilne podtrzymywanie swoich autorytarnych, niekorzystnych decyzji kończą się wielką stratą dla polskiego pacjenta i pracowników ochrony zdrowia” – czytamy w liście skierowanym do premiera Mateusza Morawieckiego przez te środowiska. Pismo trafiło również do prezydenta Andrzeja Dudy i prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego.

Autorzy wystąpienia stwierdzają też, że „działania obecnego szefa resortu pogarszają dostęp do opieki zdrowotnej, zwiększają migrację zewnętrzną i wewnętrzną pracowników systemu opieki zdrowotnej oraz zniechęcają absolwentów kierunków medycznych do podejmowania pracy w zawodzie w Polsce, potęgując tym samym szybki wzrost średniej wieku pracowników publicznego systemu opieki zdrowotnej”. – Epidemia COVID-19 nadwątliła i tak nienajlepszą sytuację kadrową, a o niewątpliwych błędach w walce z pandemią świadczy sytuacja, w której w ostatnim roku w Polsce liczba zgonów przekraczająca wieloletnie średnie jest najwyższa w Europie – przypomnieli.

Pod apelem podpisali się przedstawiciele Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych, Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy Krzysztof Bukiel, Naczelnej Rady Lekarskiej, Krajowej Rady Fizjoterapeutów, Krajowej Rady Diagnostów Laboratoryjnych, Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Techników Medycznych Radioterapii, Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pracowników Diagnostyki Medycznej i Fizjoterapii, Związku Zawodowego Pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji Publicznej, Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pracowników Bloku Operacyjnego, Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Słowem – wszystkich najważniejszych organizacji zrzeszających lwią część pracowników ochrony zdrowia.

Ministerstwo Zdrowia sprawę skomentowało krótko: mamy demokrację, więc każdy może pisać listy i żądać dymisji, ale minister zdrowia nie ma sobie nic do zarzucenia, a wszystkie działania podejmuje z myślą o pacjentach. A w połowie lipca nadeszła „odsiecz” w postaci listu, podpisanego przez ponad dwieście organizacji pacjenckich, które poprosiły premiera, by zostawił Adama Niedzielskiego na stanowisku (co najmniej, jakby dymisja w ogóle była rozważana), bo ten rzeczywiście wsłuchuje się w głos pacjentów, którego nie definiują pracownicy ochrony zdrowia, tylko – sami pacjenci. Minister nie omieszkał pochwalić się wsparciem, jakie otrzymał, kładąc nacisk na ogromną liczbę sygnatariuszy listu pacjentów.

Czy rzeczywiście ogromną? Organizacji skupiających pacjentów i działających na ich rzecz jest w Polsce około sześciu tysięcy. Lwia część z nich to oczywiście organizacje lokalne, niewielkie – ale i wśród owych „ponad dwustu” podpisanych pod listem poparcia dla Adama Niedzielskiego takich niewielkich stowarzyszeń czy fundacji nie brakuje. Ponad dwieście organizacji to ciągle nie jest reprezentatywny głos – ani pacjentów, ani obywateli. Zwłaszcza, że w apelu sygnowanym przez organizacje pacjenckie aż za mocno wybrzmiewa kwestia bilateralnych rozmów, na jakie – z każdą organizacją osobno – otwarte jest Ministerstwo Zdrowia, kierowane przez Adama Niedzielskiego. Takich dwustronnych rozmów resort odmówił natomiast np. pielęgniarkom, w ostatniej chwili dopraszając na spotkanie przedstawicieli innych związków zawodowych, co doprowadziło do eskalacji napięcia, jednodniowego strajku pielęgniarek i położnych w wielu szpitalach i – generalnie – zaostrzyło konflikt między ministrem a pracownikami medycznymi. Zasadnym wydaje się pytanie, dlaczego ministerstwo nie widzi nic niewłaściwego w rozmowach na temat zasad finansowania dostępu do leków (bo w przytłaczającej większości przypadków o tym chcą z resortem rozmawiać organizacje pacjentów, zwłaszcza te, które opiekują się osobami z konkretnymi jednostkami chorobowymi), a nie widzi powodów, by rozmawiać o warunkach pracy kluczowych z punktu widzenia systemu zawodów medycznych?

To, że część organizacji zrzeszających pacjentów (część, nie wszystkie), często występuje po stronie rządu czy konkretnie Ministerstwa Zdrowia, nie jest żadną nowością. Wystarczy przywołać lata 2014-2015 i wprowadzanie pakietu onkologicznego – również wtedy niektóre organizacje pacjenckie zwracały uwagę na mankamenty tych rozwiązań, a niektóre zażarcie broniły i samych przepisów i wprowadzającego je ministra (przynajmniej do czasu, gdy stracił stanowisko). Pytanie o niezależność organizacji pozarządowych (nie tylko działających w ochronie zdrowia) staje się w przypadkach sytuacji konfliktowych nie tylko zasadne, ale wręcz fundamentalne.

Publikacja apelu organizacji pacjenckich mocno – chyba nawet, biorąc wszystkie okoliczności zbyt mocno – wzburzyła środowisko medyków. Pojawiły się porównania do czasów słusznie minionych, w których oburzony warcholskimi wystąpieniami protestujących robotników aktyw potępiał wichrzycieli i nie skąpił słów poparcia władzy. Wydaje się jednak, że reakcja ta nie jest adekwatna do sytuacji, zważywszy skalę i kontekst sprawy. Ten jest jednoznaczny – wystąpienie pracowników medycznych do premiera, nawet jeśli jest przykładem „wołania na puszczy” (chyba nikt rozsądny nie wierzył i nie wierzy, że premier weźmie pod uwagę głos medyków i odwoła ze stanowiska ministra, który dokładnie wypełnia wolę partii rządzącej, tak w zakresie walki z pandemią, jak i przede wszystkim jeśli chodzi o całość zarządzania ochroną zdrowia i zmianami, jakie mają w niej zostać przeprowadzone), miało mocne podstawy merytoryczne. Mierzone, choćby, wskaźnikami pokazującymi, jak Polska sobie radzi, a raczej jak sobie nie radzi, w walce z COVID-19. Głośne wyartykułowanie swoich racji bywa nie tylko jedynym, ale również wystarczającym uzasadnieniem.

Pojawia się oczywiście pytanie zasadnicze: czy rzeczywiście minister zdrowia działa w interesie pacjentów. Obecnych i przyszłych. Czy zmiany, jakie resort projektuje, są i będą dla nich korzystne – to oczywiście dopiero się okaże, choć można znaleźć w tych planach zarówno aspekty pozytywne, jak i takie, które budzą niepokój. Jednak to, co wiadomo na pewno i co nie może budzić żadnych wątpliwości: jakiekolwiek, nawet obiektywnie pozytywne, reformy nie będą korzystne dla pacjentów, jeśli nie zostaną wprowadzone przy zrozumieniu i aprobacie środowiska medycznego. Forsowanie rozwiązań kwestionowanych przez pracowników medycznych i otwieranie pól konfliktu z nimi – a przecież na przełomie czerwca i lipca o włos uniknęliśmy zderzenia czołowego między ministerstwem, NFZ i lekarzami POZ – jest działaniem na szkodę pacjentów. Żadna reforma się nie uda, jeśli między resortem zdrowia a środowiskiem pracowników ochrony zdrowia nie będzie zrozumienia i porozumienia. Nie zastąpią go ani listy poparcia od dalekich od reprezentatywności organizacji pacjenckich, ani wspólne fotografie z przedstawicielami związków zawodowych, na mocy ustawy mających status reprezentatywnych. Albo będzie rzeczywisty, a nie pozorowany czy też inscenizowany, dialog ministerstwa z organizacjami, które rzeczywiście reprezentują środowisko pracowników ochrony zdrowia, albo – prędzej czy później, ale w tej chwili wydaje się, że raczej prędzej – w systemie ochrony zdrowia dojdzie do kataklizmu. W pierwszej kolejności – kadrowego. To zaś z pewnością nie okaże się korzystne dla pacjentów, czego minister zdrowia powinien mieć świadomość. I prawdopodobnie ma.

Małgorzata Solecka  

 

 

Możliwość komentowania została wyłączona.