Polska, Argentyna, Iran, Meksyk, Brazylia, Peru, Nigeria, Pakistan i RPA - te kraje, według agencji Bloomberga najgorzej, spośród 53 największych gospodarek świata, radziły sobie z pandemią od listopada 2020 roku, a więc w czasie, gdy z jednej strony przetaczała się druga fala pandemii, z drugiej - świat, a w każdym razie jego najbardziej rozwinięta część, zyskał dostęp do szczepionek przeciw COVID-19.

Bloomberg swój ranking odporności na pandemię COVID-19 publikuje co miesiąc, od marca 2020 roku, dostosowując kryteria do zmieniających się realiów pandemii (zimą 2020 roku dodano, na przykład, punkty za akcję szczepień). Pod koniec listopada 2021 roku opublikował natomiast swego rodzaju superranking - żeby ocenić stabilność poszczególnych krajów w radzeniu sobie z pandemią. I choć przez wiele miesięcy sukces w walce z pandemią świat utożsamiał z takimi państwami jak Nowa Zelandia czy Izrael, okazuje się, że długodystansowo wygrane są - zajmując trzy pierwsze miejsca - państwa Europy Północnej: Norwegia, Dania i Finlandia. Kolejne miejsca zajęły Zjednoczone Emiraty Arabskie, Kanada i Korea Południowa, a listę państw, które nigdy nie zajęły miejsca niższego niż 26. (wyznaczonego jako granica „przyzwoitego” radzenia sobie z pandemią środka stawki) zamyka Szwajcaria. A Polska? Polska jest na drugim biegunie rankingu, co warto zauważyć - jako jedyny kraj Starego Kontynentu, wśród państw, które z kolei ani razu nie przebiły się powyżej 26. miejsca.

Z dystansu widać lepiej? Obiektywne wskaźniki nie pozostawiają wątpliwości, że samozadowolenie decydentów (żeby przywołać tylko wypowiedź prezydenta Andrzeja Dudy, że Polska całkiem dobrze poradziła sobie z pandemią) nie ma uzasadnienia. Stosunkowo niski (na tle państw wysokorozwiniętych, zwłaszcza UE) poziom zaszczepienia społeczeństwa (53 proc. w pełni zaszczepionej populacji) i najbardziej obiektywny wskaźnik nadmiernej umieralności (według nowego raportu OECD „Health at a Glance 2021” Polska pod tym względem od początku pandemii zajmuje drugie miejsce w świecie, po Meksyku (w zestawieniu krajów wysokorozwiniętych, oczywiście). A kolejna fala, z którą walczymy (czy aby na pewno „walczymy”, czy tylko na nią patrzymy, to już rzecz sporna, może lepiej napisać: której doświadczamy) od połowy października nie napawa optymizmem: w województwach podlaskim i lubelskim, w które SARS-CoV-2 uderzył najpierw, liczba zgonów zwiększyła się o ponad 60 proc. To oznacza, że 2021 rok zamkniemy, prawdopodobnie, rekordową liczbą zgonów ogółem. Ponieważ zaś testowanie nadal nie jest naszą mocną stroną (obecnie zajmujemy, pod względem intensywności testowania, 98. miejsce w świecie) i tym samym nie tylko liczba zakażonych, ale również zmarłych z powodu COVID-19 jest w znacznym stopniu niedoszacowana, analitycy przyznają, że właśnie bezwzględne wskaźniki umieralności stają się najbardziej miarodajnym, a być może jedynym miarodajnym, sposobem oceniania przebiegu pandemii.

Jednak liczby i wskaźniki nie dają pełnego obrazu sytuacji. Strategia radzenia sobie z pandemią, ograniczająca się do komunikatów o zwiększaniu liczby łóżek covidowych (nie jest to tożsame z faktycznym zwiększaniem potencjału szpitali do leczenia zakażonych pacjentów), nigdy nie była obliczona na sukces, a na przełomie listopada i grudnia wydaje się bliska wyczerpaniu. Mimo umiarkowanego testowania (średnio 80-85 tysięcy testów dziennie to wynik, który umacnia nas na ostatniej pozycji wśród krajów UE) liczba zakażeń ciągle wzrasta i wszystko wskazuje, że szczyt osiągniemy w drugim, być może nawet trzecim tygodniu grudnia - i to zakładając, że czwartą falę będzie napędzać wyłącznie wariant delta. Bo wielką niewiadomą pozostaje wariant omikron, którego pojawienie się zaniepokoiło ekspertów WHO, ECDC, jak również rodzime autorytety medyczne - pytanie, czy owo zaniepokojenie ma szansę przełożyć się na adekwatne decyzje rządzących? Pierwsze doby po ogłoszeniu alertu przez WHO nie napawają optymizmem: gdy wiele krajów już w pierwszych godzinach ogłosiło np. zamknięcie granic, wezwało obywateli do powrotów zza granicy, wdrożyło procedury kwarantannowania wszystkich przyjezdnych (w oczekiwaniu na informacje, czy obecnie dostępne testy skutecznie wykrywają nowy wariant), polski rząd weekend 27-28 listopada tradycyjnie „przespał” a w poniedziałek minister zdrowia zapowiedział wprowadzenie kwarantanny dla powracających z krajów, gdzie omikron został już wykryty, ale jednocześnie z zastrzeżeniem, że z kwarantanny będą zwalniać szczepienia i testy - wydaje się to cokolwiek zbyt optymistycznym, a na pewno przedwczesnym krokiem.

Koniec listopada w ogóle upłynął raczej pod znakiem pesymizmu. Zwołane naprędce spotkanie wszystkich sił parlamentarnych z wiceministrem zdrowia Waldemarem Kraską, które miało na celu wysondowanie, czy będzie w parlamencie „powszechna zgoda” wobec ewentualnego zaostrzenia niektórych restrykcji zakończyło się praktycznie niczym. Trzy ustalenia (uwolnienie z zamrażarki sejmowej przepisów dotyczących powołania Funduszu Kompensacyjnego, z którego mają otrzymywać odszkodowania osoby, doświadczone poważnymi NOP-ami po szczepieniu przeciw COVID-19 a w perspektywie, po wszystkich szczepieniach ujętych w PSO, dodatki covidowe dla pracowników niemedycznych i powszechny dostęp do dobrowolnych testów dla pracowników stykających się podczas wykonywania obowiązków z dużą liczbą ludzi) ani nie rozwiązują żadnego problemu w zakresie walki z pandemią, ani - tym bardziej - nie odpowiadają zmieniającej się dynamicznie sytuacji.

Choć można założyć, że z różnych względów, przede wszystkim jednak zaś intensywności testowania, liczba oficjalnie raportowanych przypadków w czwartej fali nie wzniesie się ponad 35 tysięcy (minister zdrowia podaje 40 tysięcy jako granicę wydolności systemu), zasadniczym wyzwaniem będzie czas, w jakim ta maksymalna (lub niewiele niższa) liczba nowych zakażeń będzie się utrzymywać. Tu znów, z prognoz wynika, że nie powinniśmy liczyć na szybkie przełamanie fali i dynamiczne spadki - raczej na to, że w skali poszczególnych województw fala może co prawda szybciej lub wolniej opadać, ale potem będzie się wznosić. Falujący płaskowyż to czarny scenariusz, którego trwanie, nawet do marca, wieszczy część ośrodków modelujących dalszy przebieg pandemii. To, w oczywisty sposób, grozi paraliżem, a nawet załamaniem systemu opieki zdrowotnej, na pewno zaś jego szpitalnego segmentu, który już w listopadzie - po raz kolejny - stawał się z dnia na dzień coraz mniej dostępny dla pacjentów „niecovidowych” (wbrew buńczucznym obietnicom Ministerstwa Zdrowia, formułowanym jeszcze we wrześniu).

Przemęczenie i narastająca frustracja personelu medycznego - konsekwentnie ignorowanego przez rząd mimo trwającego od września protestu (pod koniec listopada, na skutek braku odpowiedzi od premiera na apel o podjęcie rozmów, zapadła decyzja o pozostawieniu jedynie w symbolicznej formie Białego Miasteczka i przeniesienie protestu do sieci, zapewne musi minąć jeszcze trochę czasu, by uczestniczące w proteście organizacje na tyle przeformułowały szyki, by ich akcja stała się - na powrót - widoczna) to kolejny kamień w lawinie, pod którą może zostać pogrzebany system. Nie, nie w formie wielkiego strajku czy ponownego wyjścia na ulice - wydaje się zresztą, że na takie formy wyrażania niezadowolenia nikt w tej chwili nie ma ani czasu, ani siły. - Lekarze protestują, odchodząc z pracy - mówili pod koniec listopada przedstawiciele OZZL, komentując sytuację w specjalistycznych szpitalach pediatrycznych, gdzie wykrusza się kadra specjalistów, a co za tym idzie - można się spodziewać też likwidacji miejsc specjalizacyjnych.

Jedyna recepta rządzących na zwiększenie liczby lekarzy sprowadza się do obniżenia standardów kształcenia - czy to przez import lekarzy spoza krajów UE, czy to przez „produkcję” absolwentów kierunków lekarskich poza uczelniami akademickimi. To rokuje na przyszłość wręcz fatalnie - nie tyle dla lekarzy, co dla systemu. I przede wszystkim - pacjentów. I uchwalenie nawet dziesięciu ustaw gwarantujących jakość w ochronie zdrowia tego nie zmieni.

Małgorzata Solecka

Możliwość komentowania została wyłączona.