Czy prezydent Andrzej Duda da Prawu i Sprawiedliwości dwa dodatkowe miesiące rządów? Tego chce partia, ale głowa państwa może podjąć inną decyzję - wszystko rozstrzygnie się jednak dopiero tuż po Święcie Niepodległości. Najpóźniej 14 listopada musi się odbyć posiedzenie Sejmu nowej kadencji.

Wybory parlamentarne 15 października 2023 roku już są uważane za historyczne i porównywane z tymi z 1989 roku - przede wszystkim na rekordową, sięgającą niemal 75 proc., frekwencję. Szczególne wrażenie robi przyrost - niemal dwukrotny - wyborców z najmłodszej grupy wiekowej. To sygnał, nie mają wątpliwości eksperci, że społeczeństwo opowiedziało się za zmianą. Taką świadomość mają też partie demokratycznej opozycji - Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga i Lewica, które zaraz po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów usiadły do rozmów koalicyjnych.

Na czele rządu, jak liderzy ogłosili tuż przed spotkaniem u prezydenta Andrzeja Dudy (24 października), ma stanąć Donald Tusk. Meblowany jest też skład Rady Ministrów - nazwiska niektórych szefów resortów są wręcz stuprocentowo pewne. Nie dotyczy to jednak Ministerstwa Zdrowia. Powód? Żaden z koalicjantów nie pali się do wzięcia odpowiedzialności za ten obszar. Ani Trzecia Droga ani Lewica nie umieściły resortu zdrowia na swojej liście życzeń, z kolei lider KO siadał do rozmów z myślą, by ministerstwo przy ul. Miodowej oddać któremuś mniejszemu koalicjantowi.

Dywagacje, kto zostanie szefem resortu zdrowia - naturalne i zawsze budzące zainteresowanie - muszą więc poczekać. Pojawiają się wprawdzie nazwiska, ale są one tak różne, w tak różnych konfiguracjach (jednym z pomysłów ma być likwidacja resortu zdrowia, a raczej - włączenie go do Ministerstwa Polityki Społecznej, z którego komponent „pracy” miałby być przesunięty do superresortu gospodarczego), że skupianie uwagi na personalnym aspekcie wydaje się po prostu przedwczesne. Być może w połowie listopada - nawet jeśli Andrzej Duda desygnuje na premiera przedstawiciela PiS, co wydłuży proces przekazania władzy praktycznie do końca grudnia - będzie już można mówić o nazwiskach, bo obecna opozycja nie zamierza odwlekać ogłoszenia składu przyszłego rządu w nieskończoność, chcąc dać jasny sygnał, kto ponosi odpowiedzialność za zwłokę. Pierwsze powyborcze spotkanie prezydenta z liderami największych ugrupowań, które weszły do Sejmu - premierem Mateuszem Morawieckim (Jarosław Kaczyński do Pałacu Prezydenckiego się nie pofatygował) i osobno oczywiście z Donaldem Tuskiem nie przesądziły jednak, jak wskazują komentatorzy, że prezydent na pewno zagra w sprawie nowego rządu z Prawem i Sprawiedliwością. Wtedy rząd demokratycznej opozycji mógłby uzyskać wotum zaufania jeszcze w listopadzie.

Teraz jednak warto się skupić na tym, dlaczego partie - nawet te, które w kampanii wyborczej prezentowały pomysły na zmiany w sektorze ochrony zdrowia - traktują ten temat jak gorący kartofel? Odpowiedź nie jest optymistyczna, niestety. Zapewne i Trzecia Droga i Lewica zdają sobie sprawę - mówiąc po napoleońsku - z braku armat. Jest wysoce prawdopodobne, że obiecywane przez obydwa ugrupowania (odpowiednio do 7 i 8 proc. PKB) zwiększenie wydatków publicznych na zdrowie, mówiąc bardzo optymistycznie, nie wydarzy się szybko. Być może w przyszłym roku - biorąc pod uwagę enigmatyczny, ale z pewnością niełatwy, stan budżetu państwa i finansów publicznych - w ogóle nie będzie możliwe zwiększenie nakładów na zdrowie. Warto przypomnieć, że Koalicja Obywatelska w swoich „stu konkretach na sto dni rządu” sprawy wydatków na zdrowie nie umieściła - można tylko odwoływać się do wypowiedzi przedstawicieli tej partii (na liście nie ma Donalda Tuska), którzy wielokrotnie krytykowali wpisaną do ustawy metodologię obliczania odsetka PKB, jaki stanowią wydatki na zdrowie, obiecując jej urealnienie. Gdyby miało się to jednak stać w przyszłym roku i Polska miała przeznaczać na zdrowie 6,2 proc. realnego PKB (a nie PKB sprzed dwóch lat), potrzebne byłoby dodatkowo ponad 40 mld zł.

Takich pieniędzy nie znajduje się z dnia na dzień, nawet nie z miesiąca na miesiąc. W ostatnich tygodniach przed wyborami, a także bezpośrednio po wyborach, m.in. podczas Forum Rynku Zdrowia (16-17 października, Warszawa) eksperci podkreślali, że jeśli chcemy zwiększyć realne wydatki publiczne na zdrowie, konieczne będzie zdefiniowanie na nowo systemu finansowania, w tym decyzja dotycząca składki zdrowotnej. Konkretnie jej zwiększenia. To, oczywiście, stoi w sprzeczności z deklaracjami składanymi przed wyborami, które zmierzały raczej w kierunku zmniejszania obciążeń podatkowych. Jak politycy wyjdą z tego klinczu?

I przede wszystkim czy będą chcieli wyjść. Zdrowie to inwestycja, nie koszt - to, o czym eksperci są przekonani od dawna, politycy przyswoili (jak się wydaje) jedynie na poziomie deklaracji. Największym problemem nie jest bowiem to, że nie wiadomo, kto obejmie urząd ministra zdrowia, ani to, któremu koalicjantowi on przypadnie. Największym problemem, który może rzutować na całą kadencję rządu koalicji demokratów jest fakt, że dla Donalda Tuska zdrowie znów wydaje się być zbędnym kołem u wozu - i to niekoniecznie nawet piątym. Mimo pandemii i mimo wiedzy, bo to już nie jest kwestia dywagacji przecież, że Polska jest na kursie kolizyjnym z demografią, która już zaczyna nas dopadać choćby na rynku pracy. Rekordowo niskie bezrobocie, przy ciągle kulejącym systemie włączania osób po 50. roku życia (zwłaszcza tych, którym z różnych przyczyn zdarzyło się wypaść z obiegu zatrudnienia), to nie jest powód do dumy, ale do najwyższego niepokoju. Już od kilku lat specjaliści zdrowia publicznego, ale i ekonomiści wskazują, że jednym z warunków sine qua non jest szybka poprawa jakości starzenia się społeczeństwa, czyli wydłużanie wskaźnika średniej długości życia w zdrowiu. Ten dla Polski jest po prostu zły. Tego nie da się osiągnąć bez dobrze funkcjonującego systemu ochrony zdrowia, z potężnie wzmocnioną opieką ambulatoryjną i przede wszystkim profilaktyką.

Oczekiwania interesariuszy systemu ochrony zdrowia w tym środowiska lekarskiego wobec nowego rządu są ogromne. I nie dotyczą, bynajmniej, wyłącznie kwestii nakładów czy zmian organizacyjnych w systemie. Jedną z najpilniejszych kwestii, z jakimi będzie się musiał zmierzyć nowy rząd jest problem kształcenia przed dyplomowego lekarzy. Decyzje urzędującego ciągle gabinetu, wykraczające poza resort zdrowia (spiritus movens operacji masowego otwierania kierunków lekarskich jest wszak minister nauki Przemysław Czarnek), budzące najwyższy niepokój samorządu lekarskiego, niepokoją również ekspertów - jeszcze przed wyborami, a już z pełną mocą po wyborach swoje wątpliwości wyartykułowali (podczas dyskusji w ramach Forum Rynku Zdrowia) rektor WUM, prof. Zbigniew Gaciong i dr Małgorzata Gałązka-Sobotka, ekspertka systemu ochrony zdrowia, wiceprzewodnicząca Rady NFZ (reprezentująca jednocześnie Uczelnię Łazarskiego, jedną z pierwszych szkół prywatnych, które już przed laty, po spełnieniu wszystkich kryteriów, otrzymały zgodę na prowadzenie kierunku lekarskiego).

Musimy uważać, by cały system kształcenia w zawodach medycznych nie zapłacił ceny za to, że zanadto luzujemy podejście do spełniania kryteriów przez poszczególne szkoły, które rozpoczynają kształcenie przyszłych lekarzy - podkreślała ekspertka, przypominając, że jeśli opinie Polskiej Komisji Akredytacyjnej nie będą uwzględniane co do zasady przy wydawaniu zgód na prowadzenie kierunków lekarskich, polski system kształcenia, który podlega ewaluacji na poziomie międzynarodowym, w Unii Europejskiej, może „dostać rykoszetem”. Czytaj: może być problem z uznawaniem dyplomów polskich uczelni. Przed takim scenariuszem przestrzegał też od dłuższego czasu samorząd lekarski.

Z kolei prof. Zbigniew Gaciong zapewniał, że widzi konieczność zwiększenia liczby lekarzy, czyli również zwiększenia limitów miejsc na kierunkach lekarskich, ale jednocześnie stwierdził kategorycznie, że temu zadaniu sprostałyby renomowane uczelnie medyczne, jeśli tylko państwo znalazłoby na to środki. Uczelnie te, które w tej chwili prowadzą English Division, czyli studia w języku angielskim, co stanowi znaczącą pozycję w ich budżetach, mogłyby zredukować ten obszar lub całkowicie z niego zrezygnować, przyjmując znacząco więcej kandydatów na przyszłych lekarzy. - Nie musielibyśmy się zastanawiać, czy aby na pewno nowe szkoły podołają zadaniu kształcenia na odpowiednim poziomie - stwierdził.

Małgorzata Solecka