Na Miodowej bez zmian, trawestując klasyka. Może nie wojna pozycyjna, ale na pewno bezruch. Mijają tygodnie, a ochrona zdrowia buksuje - niby praca trwa, niby coś się dzieje, ale efektów żadnych nie widać. Nie widać, przede wszystkim, zmiany. I o to jak twierdzą dobrze poinformowani premier Donald Tusk zaczyna mieć wyraźne pretensje. Ale nie mniejsze mogą i powinni mieć ci, którzy ze zmianami wiązali ogromne nadzieje.

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi oczywiście o… nie, nie o pieniądze (choć o nie również), ale o personalia. W zdrowiu układ, od początku nowego rządu, czyli od połowy grudnia jest następujący: minister Izabela Leszczyna, grupa wiceministrów, o których trudno powiedzieć „zespół”, z niezwykle okrojonymi kompetencjami, pilnowana w dodatku przez zaufanych współpracowników ministry, niekończące się postępowania konkursowe na kierownicze stanowiska w instytucjach podległych MZ (pod koniec kwietnia ogłoszono, że kolejne już postępowanie na szefa GIS nie przyniosło rozstrzygnięcia, rozpisano nowy konkurs), a jako crème de la crème - dwóch znaczących „graczy” z poprzedniego rozdania: prezes Narodowego Funduszu Zdrowia Filip Nowak oraz Rzecznik Praw Pacjenta Bartłomiej Chmielowiec. Trzeci, czyli wiceminister Maciej Miłkowski, najbardziej wpływowy w ochronie zdrowia (na początku marca „Puls Medycyny” przyznał mu ten tytuł po raz trzeci) złożył dymisję, o czym media poinformowały pod koniec kwietnia, choć mówiono o niej już wcześniej, ale spodziewana była dopiero po domknięciu czerwcowej listy refundacyjnej, czyli pod koniec maja.

- Gdy odejdzie Maciej Miłkowski, w kierownictwie ministerstwa nie będzie ani jednej osoby, która zna system od środka, nie z poziomu świadczeniodawców, jak wiceministrowie reprezentujący PSL czy Lewicę - takie obawy słychać w nieoficjalnych rozmowach z interesariuszami, zarówno środowiskami pacjentów jak i ekspertów, również zarządzających dużymi podmiotami leczniczymi. Zwracają uwagę, że w pierwszych miesiącach urzędowania Izabela Leszczyna mogła liczyć na wsparcie Miłkowskiego, do czego zresztą często nawiązywała. Podobnie jak zresztą do zgodnej współpracy z Filipem Nowakiem, która wszystko na to wskazuje dobiega końca, i to wcale nie z wyboru minister zdrowia. Prominentnym politykom Koalicji Obywatelskiej udało się przekonać Donalda Tuska, że instytucją, która zarządza blisko dwustumiliardowym budżetem (z tendencją wzrostową), nie może kierować ktoś, kto co prawda na początku swojej kariery cieszył się poparciem polityków PO, ale potem wyrósł na jednego z najbardziej zaufanych ludzi ekipy PiS, a konkretnie - Adama Niedzielskiego. Na to stanowisko szykowany jest polityk z wnętrza partii, w ostatnich latach związany z prywatnym sektorem zdrowotnym, czyli Jakub Szulc. Zmiany, jak można usłyszeć, nastąpią jednak nie wcześniej niż pod koniec czerwca, gdy dopięta zostanie kolejna operacja podwyżek wynikających z ustawy o wynagrodzeniach minimalnych w ochronie zdrowia. Na razie o tym, że dla byłego wiceministra zdrowia i posła Platformy szykowane jest stanowisko, świadczą jego wizyty w resorcie.

- Dziś mamy kwiecień i słyszę z różnych stron, że praca w Ministerstwie Zdrowia ciągle się rozkręca i rozkręcić nie może - mówiła pod koniec kwietnia była minister Katarzyna Sójka, co można uznać za niezbyt uzasadnioną uszczypliwość, biorąc pod uwagę, że niespełna cztery miesiące urzędowania minister Sójki nie dały się zapamiętać jako czas wybitnie wzmożonych prac. Faktem jest, że trwał okres okołowyborczy, ale trudno się powstrzymać od sięgnięcia po starą mądrość: przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli. Czy też raczej - smolił.

Co do meritum, posłanka PiS ma dużo racji. Poza licznymi decyzjami personalnymi na niższym szczeblu (dyrektorzy oddziałów NFZ, liczni konsultanci krajowi), trudno dopatrzyć się rezultatów podejmowanych przez ministerstwo działań. Na początku marca usprawiedliwieniem były negocjacje z Komisją Europejską w sprawie KPO, które trzeba było lada dzień domknąć, w związku z tym – jak mówiła Izabela Leszczyna podczas Kongresu Wyzwań Zdrowotnych w Katowicach – praca resortu, choć trwająca bez mała 24/7, była dla opinii publicznej niewidoczna. Pewnym, dość zaskakującym, wskaźnikiem letargu MZ są posiedzenia Sejmu. Podczas każdego z posiedzeń posłowie – zarówno opozycji jak i ugrupowań wspierających rząd – zadają ministrom (lub premierowi) pytania w sprawach bieżących. Sprawa szczególnej wagi poruszana jest w odrębnym punkcie – informacji bieżącej. Podczas dwóch kwietniowych posiedzeń z ław poselskich do MZ skierowano jedno pytanie – zadał je zresztą Bartosz Arłukowicz, przewodniczący Komisji Zdrowia i dotyczyło ono programu in vitro, ze szczególnym uwzględnieniem skutków likwidacji programu przez rząd PiS.

Niepokoi zastój legislacyjny. W Komisji Zdrowia w tej chwili „mrozi się” obywatelski projekt nowelizacji ustawy o wynagrodzeniach minimalnych w ochronie zdrowia (prace na pewno nie ruszą przed połową maja, bo wtedy ma zebrać się Zespół Trójstronny ds. Ochrony Zdrowia i dyskutować na temat propozycji ministerstwa, złożonej autorom projektu obywatelskiego, czyli Ogólnopolskiemu Związkowi Zawodowemu Pielęgniarek i Położnych, która to propozycja sprowadza się do rozłożenia na dwa lata, 2025-2026, nieznacznej korekty wskaźników dla dwóch grup „pielęgniarskich”) - i to by było na tyle. Komisja Zdrowia porzuciła, najwyraźniej, śledcze zapędy z początku kadencji, choć wybierający się do Parlamentu Europejskiego Bartosz Arłukowicz („jedynka” na liście KO w okręgu zachodniopomorskim i lubuskim, nie kryje nadziei, że posłowie będą kontynuować prace, które on rozpoczął i doprowadzą do końca dochodzenia w sprawie Agencji Badań Medycznych czy Funduszu Medycznego), a projektów ustaw wychodzących z Ministerstwa Zdrowia, które miałyby przełożenie na funkcjonowanie systemu – nie widać.

Można oczywiście tłumaczyć brak legislacyjnego entuzjazmu postawą prezydenta. Po co „marnować czas”, gdy Andrzej Duda albo zawetuje, albo automatycznie odeśle do TK z powodu wątpliwości co do legalności uchwalania ustaw bez dwóch posłów (Macieja Wąsika i Mariusza Kamińskiego)? Jednak ta druga opcja szybko, wszystko na to wskazuje, wygaśnie – i Wąsik i Kamiński startują do Parlamentu Europejskiego, więc problem zostanie rozwiązany. Zresztą w Sejmie już jest, nieuznawana przez PiS (a więc i przez prezydenta), następczyni Kamińskiego (Monika Pawłowska), po czerwcowych wyborach skład izby niższej znów będzie pełny. Ale co z rozporządzeniami? Tu też nie brakuje pytań, nawet jeśli dotyczą one kwestii, które – jak się wydaje – są dla rządu Donalda Tuska absolutnie priorytetowe. Ministerstwo Zdrowia już pod koniec stycznia zapowiedziało duże zmiany w podejściu do szpitali, które nie wykonują zabiegów terminacji ciąży. W marcu pojawił się projekt rozporządzenia – i słuch o nim zaginął. Na 1 maja zapowiedziano start programu pilotażowego dotyczącego sprzedaży tabletek „dzień po” bez recepty lekarskiej (na podstawie recepty wystawianej przez farmaceutę, również osobom niepełnoletnim, bez zgody rodzica) – jednak w ostatnich dniach kwietnia rozporządzenie w tej sprawie ciągle czekało na podpis ministry Leszczyny, a co za tym idzie – czekało również zarządzenie Prezesa NFZ, na podstawie którego możliwe byłoby podpisywanie umów między oddziałami Funduszu a aptekami. Nawet jeśli założyć, że operacja podpisywania umów traktowana byłaby absolutnie priorytetowo i przebiegała w sposób uproszczony, nie da się jej nie tylko sfinalizować, ale na dobrą sprawę nawet rozpocząć przed 1 maja (gdy, co warto przypomnieć, zmiany przepisów już kobiety miały doświadczyć).

Jeszcze bardziej martwią zapowiedzi. Pomijając kwestię poziomu nakładów na zdrowie - to zapewne będzie jeden z bardziej palących tematów w najbliższych miesiącach, gdy podmioty lecznicze zmierzą się ze skutkami ustawy podwyżkowej i przede wszystkim korekty wycen świadczeń, są sprawy, które zależne są bardziej od założeń strategicznych i wyobraźni decydentów niż np. realnych kosztów. Przykład? Szczepienia przeciw grypie. Już wiadomo, że w kończącym się sezonie zanotowaliśmy drugi z rzędu spadek poziomu wyszczepialności i wróciła ona z ok. 7 proc. do jeszcze bardziej żenujących 5 proc. populacji. Eksperci od miesięcy apelują, by Ministerstwo Zdrowia zasadniczo uprościło realną dostępność do szczepień. W wariancie maksymalnym - przez objęcie stuprocentową refundacją szczepionek dla wszystkich, którzy chcą się zaszczepić. W wariancie mniej zaawansowanym – przez umożliwienie wystawiania farmaceutom recept refundowanych dla wszystkich chętnych oraz utrzymanie finansowania szczepień w aptekach oraz rozszerzenie uprawnionych do korzystania ze szczepień w aptekach o grupę nastolatków (np. od 12 roku życia, skoro resort zakłada szczepienia p. HPV również w aptekach). Co proponuje ministerstwo, dowiedzieliśmy się w trakcie Europejskiego Tygodnia Szczepień: zniesienie recept na szczepionki przeciw grypie dla osób powyżej 65 roku życia, dzięki czemu ta i tak najlepiej (choć niewystarczająco) zaszczepiona grupa będzie mogła skorzystać ze szczepienia (jeszcze) łatwiej. To oczywiście dobry krok, a w zasadzie kroczek. Jeśli nie będzie następnych… Będzie, jak było.

Małgorzata Solecka