Siedem pełnych tygodni. I pytanie – co dalej z protestem pracowników medycznych? Wielka demonstracja w Warszawie, Białe Miasteczko rozstawione w okolicach Kancelarii Premiera, rozmowy prowadzące donikąd i wreszcie – apele o ograniczanie czasu pracy ze strony samorządów lekarzy i lekarzy dentystów, pielęgniarek i położnych, fizjoterapeutów. I nie tylko. Czy medykom uda się wywrzeć wreszcie presję na rząd? Ministerstwo Zdrowia protest, konsekwentnie, ignoruje. Przynajmniej od momentu zerwania rozmów i przeniesienia „dialogu” do Zespołu Trójstronnego ds. Ochrony Zdrowia, w którym – to crème de la crème dialogu – nie ma przedstawicieli pracowników medycznych. Minister zdrowia Adam Niedzielski powtarza, że dialog będzie się toczyć tylko na forum Zespołu. A medycy, jeśli są zainteresowani, mogą dołączyć. Fakt, że te organizacje nie mają prawa głosu w Zespole Trójstronnym wcale ministrowi nie umyka. To – można wysnuć wniosek – wręcz doskonała okoliczność, prowadzić dialog z „partnerem”, który może tylko słuchać. Niewykluczone, że w najbliższych tygodniach medycy zdecydują o zamknięciu Białego Miasteczka. – Przestaje nam sprzyjać pogoda. Powoli zaczynamy się organizować w kierunku innych działań, zaczynamy przekształcać naszą formę nacisku. Bo też trzeba zaznaczyć, że białe miasteczko było taką, mimo wszystko, mało uciążliwą, jeśli chodzi o niedobory pracowników, formą protestu – mówiła pod koniec października Anna Bazydło, wiceprzewodnicząca Porozumienia Rezydentów. Organizacje lekarskie jednogłośnie wzywają do formy protestu zdecydowanie bardziej „uciążliwej”, czyli ograniczenia czasu pracy w podstawowym miejscu zatrudnienia, jakim dla zdecydowanej większości lekarzy jest szpital. Oceniają, że gdyby nawet na ich apel odpowiedział co piąty lekarz i zdecydował się ograniczyć czas pracy tylko przez jeden miesiąc, po dwóch tygodniach „system by się rozsypał”. Nawet mniejszy odsetek lekarzy, jeśli działanie byłoby skoordynowane (w wybranych placówkach), dałby zresztą podobny efekt. Zwłaszcza w czasie pandemii. Apel Naczelnej Rady Lekarskiej, która bynajmniej nie wezwała do rezygnacji z pracy w publicznym systemie, ani tym bardziej do strajku polegającego na odejściu od łóżek, a jedynie przypomniała, że lekarze powinni pracować tyle, by nie szkodzić własnemu zdrowiu, minister nomen omen zdrowia nazwał „skrajną nieodpowiedzialnością”. To najlepszy dowód, że minister doskonale zdaje sobie sprawę, iż cały system ochrony zdrowia opiera się na fundamencie pracy ponad wszelkie dopuszczalne normy – dotyczy to zarówno lekarzy, jak i pielęgniarek czy ratowników medycznych. Również przedstawicieli innych zawodów, w których również praca w wymiarze dwóch etatów nie jest niczym nadzwyczajnym. Ministerstwo Zdrowia jak ognia unika rozmów na temat postulatu „jeden lekarz jeden etat”, zdając sobie sprawę, że pociągnęłoby to za sobą domino zamykanych oddziałów, a być może – całych szpitali. – Jeżeli faktycznie dojdzie do tego, że będzie jeden lekarz na jeden etat, jedna pielęgniarka na jeden etat, jeden ratownik, to prawdopodobnie około połowy placówek nie będzie mogło zapewnić ciągłości świadczeń – szacują sami lekarze. Tymczasem w Zespole Trójstronnym trwa rzeczowy i konstruktywny – to określenia, używane zarówno przez stronę rządową jak i związki zawodowe NSZZ Solidarność i OPZZ – dialog na temat zmian w ustawie o minimalnym wynagrodzeniu pracowników ochrony zdrowia. Podstawą jest propozycja, jaką wiceminister zdrowia Piotr Bromber przedstawił Komitetowi Protestacyjno-Strajkowemu, której wartość Ministerstwo Zdrowia szacuje na ok. 6 mld zł. Pieniądze będą pochodzić ze zwiększonego wolumenu składki zdrowotnej, jaka zasili budżet NFZ w przyszłym roku. Protestujący pracownicy medyczni domagają się rozmów na temat całościowych zmian w systemie ochrony zdrowia i radykalnego zwiększenia jego finansowania. Jednym z powodów jest galopująca inflacja. GUS podał, że w październiku 2021 roku w ujęciu rocznym sięgnęła ona niemal 7 proc. Małgorzata Solecka

Możliwość komentowania została wyłączona.