Akcja szczepień, walka ze skutkami pandemii, kryzys kadrowy, problemy z finansowaniem systemu ochrony zdrowia i nieuchronne zmiany strukturalne w systemie – to, jak się wydaje, najpoważniejsze wyzwania, które przyniesie ochronie zdrowia nadchodzący rok. Zapewne będą też inne, więc… Łatwiej już było?

Choć 2020 rok żegnamy z ulgą, tylko najwięksi optymiści pozwalają sobie na życzenia: – Oby następny był lepszy! W ochronie zdrowia o optymizm, tym bardziej, trudno. Na stare problemy – brak kadr, mizeria finansowa, chaos strukturalny, zapóźnienia w profilaktyce i leczeniu wielu chorób cywilizacyjnych, nałożyły się nowe, wprost związane z pandemią COVID-19. Paraliż całych segmentów ochrony zdrowia już niesie i będzie niósł w następnych miesiącach setki jeśli nie tysiące zgonów „możliwych do uniknięcia” (czyli takich, którym nawet w naszym, kulejącym systemie, można było zapobiec). To spotęguje frustrację, wprost prowadzącą do wypalenia zawodowego, dziesiątek, jeśli nie setek, lekarzy. Jeśli na to nałożyć przeciążenie pracą, związane ze stanem epidemii…

Tak, wszystko wskazuje, że największym cieniem na 2021 roku położy się kryzys kadrowy w ochronie zdrowia. Ostatni raport OECD „Health at a Glance: Europe 2020”, nie pozostawia w tej sprawie złudzeń: Polska ma najniższy wskaźnik liczby lekarzy w przeliczeniu na liczbę mieszkańców i jeden z najniższych wskaźników pielęgniarek, oraz że żaden inny kraj nie jest w tak złym położeniu (Polska odstaje od pozostałych krajów ze względu właśnie na zbieg tych dwóch wskaźników). Z raportu płynie jeszcze jedna, nie będąca żadnym zaskoczeniem, ale warta przypomnienia, informacja: polscy lekarze na długo przed pandemią (raport bazuje na danych z 2018 roku) pracowali jak stachanowcy. Świadczy o tym liczba 3197 konsultacji na statystycznego lekarza (pierwsze miejsce w Europie). Co prawda Węgry i Słowację wyprzedzamy w tej statystyce o włos, ale następną w kolejności Holandię – już o ok. siedemset konsultacji przypadających rocznie na jednego lekarza. Niemieccy lekarze udzielają ich o dziewięćset mniej a szwedzcy – ze wskaźnikiem 656 – funkcjonują na zupełnie innej planecie.

Te dane pokazują nie tylko oczywiste przeciążenie pracą, jakie jest udziałem całych pokoleń polskich lekarzy, ale praktyczny brak jakiegokolwiek potencjału do mobilizacji w stanach nadzwyczajnych. W krajach, gdzie lekarze pracują mniej, mogą – w pewnych okolicznościach, pod pewnymi warunkami – pracować więcej. W Polsce, jeśli bazujemy wyłącznie na liczbach, kadry medyczne – lekarze, choć nie tylko – w stanie nadzwyczajnym pracują non stop. 2021 rok, w którym trzeba będzie toczyć walkę na trzech polach – pandemia COVID-19, akcja szczepień i przynajmniej próba odbudowy normalnego dostępu do świadczeń, wystawi za ten permanentny stan wyjątkowy słony rachunek.

Nie zmieni tego podpisana 29 grudnia i opublikowana dzień później w Dzienniku Ustaw ustawa o kadrach medycznych, dopuszczająca zatrudnianie w polskich szpitalach – w czasie pandemii, choć nie tylko – lekarzy spoza UE bez weryfikacji ich kompetencji.

Ustawa, oprotestowana przez organizacje lekarzy i pielęgniarek, o zmianie niektórych ustaw w celu zapewnienia w okresie ogłoszenia stanu zagrożenia epidemicznego lub stanu epidemii kadr medycznych przewiduje, że m.in. pielęgniarki, położne i ratownicy medyczni spoza Unii Europejskiej mają być przyjmowani do pracy na uproszczonych zasadach. Medycy spoza UE nie będą m.in. musieli znać języka polskiego. W uzasadnieniu regulacji argumentowano to potrzebą wzmocnienia kadr medycznych w związku z epidemią. Aby jednak zniwelować wyrwę w kadrach lekarskich, do Polski musiałoby trafić przynajmniej kilkanaście tysięcy lekarzy – to niewyobrażalna liczba, zwłaszcza że trudno przypuszczać, by dyrektorzy szpitali, którzy mają ponosić pełną odpowiedzialność za zatrudnianie takich medyków, byli gotowi do aż tak dużego ryzyka. Należy się raczej liczyć z punktowym – i niewiele zmieniającym sytuację, choć nieobojętnym dla samorządu lekarskiego – zatrudnianiem takich lekarzy. Przy, co warto podkreślić, dużej frustracji zlekceważonego i zignorowanego środowiska polskich lekarzy.

Powodów do frustracji nieustająco zresztą dostarcza nie tyle rzeczywistość, co rząd. Nieprecyzyjne przepisy dotyczące choćby dodatków covidowych powodują, że gros lekarzy rzeczywiście pracujących z pacjentami covidowymi może tylko pomarzyć o jakiejkolwiek rekompensacie finansowej (o 100 proc. dodatku, szumnie reklamowanym przez ministra zdrowia, nie mówiąc). Można się spodziewać, że medycy wezmą w 2021 roku sprawy w swoje ręce i pójdą z pozwami do sądów – i wygrają. Niewykluczony (choć z powodu pandemii trudny do wyobrażenia) jest również protest lekarzy – warto pamiętać, że pielęgniarki i położne już od listopada wchodzą z dyrekcjami szpitali w spory zbiorowe i przygotowania do protestu w tym środowisku idą, mimo pandemii, pełną parą. Mimo, a może właśnie z powodu pandemii.

W 2020 roku pojawiały się postulaty – formułowane głównie przez środowiska medyczne i opozycję – radykalnego wzrostu nakładów na ochronę zdrowia. Ten, który jest zaplanowany, nie rozwiązuje problemów, choćby z uporządkowaniem i zaprogramowaniem na kolejne lata wzrostu wynagrodzeń pracowników medycznych. Pandemia spowodowała praktyczne zawieszenie jakichkolwiek rozmów na temat zmian w ustawie o wynagrodzeniach minimalnych pracowników ochrony zdrowia, choć pojawiały się w tym czasie sygnały, że będzie ona zmieniana w kierunku ustalenia nie tylko minimalnych, ale również maksymalnych wynagrodzeń – co zwłaszcza dla lekarzy może się okazać czynnikiem skłaniającym do pożegnania z publicznym systemem ochrony zdrowia. Tak czy inaczej, rząd będzie musiał – i to być może jeszcze w pierwszym półroczu 2021 roku – przedstawić pracownikom ochrony zdrowia ofertę znacznie bardziej atrakcyjną niż stawki, które obowiązują w tej chwili.

Wydaje się, że z powodu ograniczeń makroekonomicznych – nawet zakładając, że uda się nam wygasić albo przynajmniej opanować pandemię do akceptowalnych rozmiarów jesienią 2021 roku, trudno nie zauważyć, że odbicie wzrostu gospodarczego będzie co najwyżej prowadzić do osiągnięcia poziomu z końca 2019 roku – realny i skokowy wzrost finansowania ochrony zdrowia w następnym roku nie jest możliwy do zrealizowania. Rząd będzie więc musiał – po raz kolejny – zamieszać łyżeczką herbatę, by sprawdzić, czy konieczne jest dodawanie cukru, by stała się słodka. Nie, nie stanie się – podobnie jak zmiany strukturalne, które prawdopodobnie będą wprowadzone (lub wprowadzane) nie sprawią, bez wzrostu finansowania, że poprawią się takie parametry, jak dostępność pacjentów do leczenia, jakość tegoż leczenia czy – last but not least – poziom zadowolenia pracowników z warunków pracy.

Okazją do wprowadzania zmian będzie kończąca się pierwsza „czterolatka” sieci szpitali: od 1 lipca 2021 roku powinien funkcjonować już nowy system podstawowego zabezpieczenia szpitalnego (lub to, co go zastąpi). Równocześnie Ministerstwo Zdrowia w grudniu br.powołało zespół, który ma opracować zmiany własnościowe – chodzi o zmniejszenie liczby organów założycielskich. Na stole leżą dwa podstawowe warianty: przekazania szpitali powiatowych marszałkom województw oraz przekazania wszystkich szpitali samorządowych wojewodom. To, który wariant zostanie wybrany, nie jest jeszcze przesądzone, choć z nieoficjalnych informacji wynika, że ministrowi zdrowia bliższy jest wariant z wojewodami, którzy – jak publicznie zapewniał minister – świetnie poradzili sobie z zarządzaniem w czasie pandemii.

Nawet „miękki” wariant centralizacji – z przekazaniem wszystkich szpitali samorządowych marszałkom – nie jest bez wad. Jego zwolennicy przewidują, że łatwiej będzie zarządzać i restrukturyzować szpitale, gdy będą mieć jednego właściciela. – Czy wszyscy marszałkowie wykorzystali możliwość restrukturyzacji tych szpitali, które podlegają im w tej chwili? – pytają sceptycy rozwiązań proponowanych przez resort zdrowia.

Andrzej Sośnierz, poseł Zjednoczonej Prawicy, pomysł aby marszałkowie województw zarządzali wszystkimi szpitalami z wyjątkiem klinicznych uważa za rodem z epoki PRL. Niepokorny i podważający od 2015 roku kierunki zmian w ochronie zdrowia, wdrażane przez rząd PiS, polityk ocenia, że scentralizowane zarządzanie szpitalami nie poprawi funkcjonowania całego systemu. Zdaniem Sośnierza przekazanie szpitali marszałkom z zadowoleniem powitają samorządy powiatów i miast które „chętnie pozbędą się tego gorącego kartofla, ale to w niczym nie poprawi zarządzania”.

Małgorzata Solecka

Możliwość komentowania została wyłączona.