Czy polski system ochrony zdrowia ma jakiekolwiek szanse w obliczu epidemii koronawirusa, skoro załamuje się pod nią uznawany za jeden z najlepszych w Europie system francuski? Odpowiedź wydaje się nie tylko oczywista, ale dobrze znana rządzącym, skoro radykalne środki bezpieczeństwa i tzw. społecznego dystansowania wprowadzono, gdy o epidemii trudno było w ogóle mówić.
Od 25 marca 2020 roku Polacy mają wychodzić z domów tylko wtedy, gdy to konieczne: do sklepu, do apteki, na spacer (samotnie lub z psem), do pracy – ci, którzy muszą i mogą pracować. Zamknięta pozostanie większość sklepów, oczywiście wszystkich miejsc, które zioną pustkami już od połowy marca. Wszystko po to, by jak mówi minister zdrowia Łukasz Szumowski udało się ocalić jak najwięcej żyć.
Decyzje rządu mogą być w sposób oczywisty zabójcze dla gospodarki, zwłaszcza że nie wiadomo czy i na ile zadziałają mechanizmy tzw. tarczy antykryzysowej, przygotowanej przez rząd. Ale pytanie zasadnicze brzmi: czy zrobiono wszystko, by przygotować system – szpitale, poradnie, ratownictwo medyczne, personel oraz kadrę zarządzającą – do takiego stres-testu?
Sześć maseczek na oddziale
Wszystko wskazuje, że nie. Mówią o tym otwarcie lekarze, pielęgniarki, ratownicy – ci, którzy mierzą się z problemem braku środków ochrony osobistej. „Na oddziale jest sześć maseczek. Pod kluczem oddziałowej, na czarną godzinę”. „Na moim oddziale maseczki wydawane są codziennie. W ciągu dnia jedna ma wystarczyć na sześć godzin. Na nocnym dyżurze – na dwanaście”. Nie trzeba jednak sięgać do wpisów lekarzy czy pielęgniarek w mediach społecznościowych – o brakach środków ochrony osobistej informują niemal wszystkie szpitale, zamieszczając apele do potencjalnych ofiarodawców – o dary rzeczowe (chętniej) lub pieniądze na zakup. Bo Ministerstwo Zdrowia cały czas konsekwentnie twierdzi, że priorytetem jest zaopatrzenie szpitali jednoimiennych (które, nota bene, najwyraźniej zabezpieczone się nie czują, bo również wystosowują prośby o darowizny). Pozostałe placówki powinny zaopatrywać się na własną rękę. Bo – taki jest oficjalny przekaz ministerstwa – to dyrektorzy szpitali odpowiadają za ich przygotowanie do epidemii.
O tym, że nie jest to do końca prawda, świadczy nienagłośniona zmiana na stanowisku szefa Agencji Rezerw Materiałowych. Tej samej, która odpowiada za strategiczne zapasy sprzętu i wyposażenia na specjalne okoliczności (raczej nie może być wątpliwości, że z takimi mamy do czynienia). ARM miała mieć (według ministra) wystarczająco zapełnione magazyny, ale dość nieoczekiwanie okazało się (słowa Michała Dworczyka, szefa KPRM), że jednak mamy poważne braki ze środkami ochrony osobistej. I raczej nie jest żadną okolicznością łagodzącą, że brakuje ich również w takich krajach jak Włochy czy Francja – bo tam stwierdzono po kilkadziesiąt tysięcy przypadków. W Polsce (stan na 24 marca) – 901. Co więcej – o brakach zupełnie podstawowych środków ochrony indywidualnej (maski, rękawiczki) poinformował szpital w Zielonej Górze dwa dni po tym, jak trafił do niego polski „pacjent zero” (który równocześnie szczęśliwie okazał się pierwszym, i jak na razie jedynym, wyleczonym pacjentem).
Przyłbice z Obi, maseczki z Chin
Żyjemy. Okopujemy się, bo nie wiadomo, z której strony przyjdzie zagrożenie. Staramy się utrzymywać 2 m dystans, żeby nie odpaść na początku. Jak przystało na anestezjologów mamy plan A, B i C. Kupiliśmy przyłbice w Obi, rękawice inseminacyjne i ochraniacze na buty do obory w sklepie rolniczym. Z Politechniką Warszawską myślimy co można wydrukować w 3d. Czujemy wdzięczność za codzienne posiłki z #wzywamyposiłki, za 6kg kawy z #Praskapalarniakawy, za maski z #glovex i od anonimowego człowieka, który przyniósł dziś kilkaset…” – to wpis lekarzy z CSK WUM, jednego z największych szpitali w kraju, któremu przez kilka dni groził niemal blackout, gdy okazało się, że jeden z członków ścisłego kierownictwa placówki jest zakażony koronawirusem.
Lekarze, pielęgniarki, ratownicy biorą sprawy we własne ręce, szukając możliwości zaopatrzenia się w środki ochrony osobistej – choćby w Chinach (choć mają obawy, że ich zakupy w związku z przepisami specustawy o zwalczaniu COVID-19 mogą zostać zatrzymane na granicy). Przede wszystkim jednak – liczą na otwarte serce i pomysłowość rodaków. I się nie zawodzą: polskie krawcowe szyją maseczki, osoby prywatne i firmy, dysponujące drukarkami 3D, drukują przyłbice, które – zdaniem wielu lekarzy i ratowników – dają większy komfort pracy niż gogle. Inni produkują przyłbice z folii do bindowania dokumentów – Polak potrafi. Jeden ze start-up’ów opracował nawet prototyp respiratora, który za 200-300 złotych można wydrukować na drukarce 3D.
Pospolite ruszenie
Mobilizacja na każdym poziomie – od przysłowiowego „wdowiego grosza” wpłaconego na konto wybranego szpitala czy instytucji charytatywnej (WOŚP zakupiła sto łóżek, 157 kardiomonitorów i kilkadziesiąt tysięcy pakietów środków ochrony indywidualnej, portal Siepomaga.pl zebrał na zakupy sprzętu kilkanaście milionów złotych, a związana z nim fundacja przekazała kolejne 5 mln zł), po donacje Dominiki Kulczyk (20 mln zł na konto Fundacji Lekarze Lekarzom, która również część środków przeznaczy na zakupy środków ochrony osobistej, będzie też wspierać lekarzy i ich rodziny w czasie epidemii), Anny i Roberta Lewandowskich (milion euro dla polskich szpitali) czy Jerzego Staraka, który kupił i przekazał Ministerstwu Zdrowia sto respiratorów.
Czyli, jak zwykle, pospolite ruszenie. Trudno nie dostrzec, że do pandemii jesteśmy nieprzygotowani w o wiele większym stopniu niż bardziej rozwinięte kraje Europy Zachodniej (o krajach azjatyckich, w których żywa jest pamięć o epidemii SARS nie wspominając). Mała liczba lekarzy zakaźników (i ich wysoka średnia wieku, znacznie przekraczająca i tak wysoką średnią wieku lekarzy ogółem), mało lekarzy i pielęgniarek w przeliczeniu na liczbę mieszkańców. Dramatycznie niskie nakłady, które mszczą się w tych dniach okrutnie – gdy minister zdrowia mówi, że to dyrektorzy szpitali powinni dbać o zaopatrzenie w sprzęt potrzebny do zwalczania epidemii, zapomina, że szpitale cały czas balansują na krawędzi bankructwa, przygniatają je zobowiązania wymagalne, a największymi wierzycielami placówek medycznych są właśnie dostawcy sprzętu i leków – jakimi sposobami dyrektorzy (nie mając w dodatku pojęcia o skali zagrożenia, bo jeszcze w drugiej połowie lutego ton wypowiedzi ministra zdrowia był więcej niż uspokajający, a koronawirus miał stanowić zagrożenie mniejsze niż sezonowa grypa) mieli przekonać owych dostawców do dostarczania kolejnych partii towaru, mimo nieopłaconych faktur?
Zakupy centralne i tarcza antykryzysowa
Resort zdrowia chce prowadzić zakupy centralne – w tym celu przygotowano nawet specjalną platformę zakupową, a pod koniec marca powinny dojść do skutku pierwsze transakcje, jednak z drugiej strony – spóźniona decyzja o dołączeniu do mechanizmu wspólnych unijnych zakupów spowodowała, że Polska jako jedyny kraj nie uczestniczy w wielkich zakupach maseczek ochronnych, rękawiczek, gogli, osłon twarzy i kombinezonów. Mimo, że producenci, którzy złożyli oferty, byliby w stanie dostarczyć więcej, niż już zamówiło 25 państw.
Wielką niewiadomą – z punktu widzenia ochrony zdrowia – jest tzw. tarcza antykryzysowa, którą ogłosił rząd. Deklaracja, że budżet ochrony zdrowia zostanie zasilony kwotą co najmniej 7,5 mld zł, musi być opatrzona ogromnym znakiem zapytania. W samym projekcie ustawy „tarczowej” kwoty w ogóle nie padają, a ochronie zdrowia uwagi nie poświęcono prawie wcale (poza tym, że wydatki związane ze zwalczaniem COVID-19 będą mogły być finansowane z funduszu zapasowego NFZ oraz z funduszu dedykowanego, który ma zostać utworzony z przesunięcia rezerw centralnych). To musi niepokoić, nawet jeśli finansowanie szpitali przez NFZ w tej chwili przebiega bez zakłóceń. Choćby dlatego, że rząd – przygotowując różne, zasadne rozwiązania (zwolnienie czy też odroczenie płatności składek ZUS) wydaje się nie brać pod uwagę scenariusza zupełnego załamania spływu składki zdrowotnej do kasy Funduszu. Scenariusza więcej niż prawdopodobnego, skoro spływ składki do tej pory był ściśle powiązany z koniunkturą gospodarczą (nie ma mowy o 3 proc. wzroście gospodarczym, w skrajnym przypadku grozi nam wręcz kilkuprocentowa recesja), niskim bezrobociem (wzrośnie) i rosnącymi wynagrodzeniami (nie będą rosnąć).
Małgorzata Solecka