Gdy na początku listopada Bartosz Fiałek z Zarządu Krajowego OZZL ujawnił w mediach społecznościowych, że niektóre poradnie specjalistyczne wymagają od lekarzy podpisywania umów, zgodnie z którymi otrzymują oni wynagrodzenie pomniejszone o koszt zleconych badań specjalistycznych, chyba nie liczył, jak szybko sprawą zainteresują się „najwyższe czynniki”.

Tuż po ujawnieniu przez młodego lekarza konstrukcji proponowanych przez świadczeniodawców kontraktów, dr Tadeusz Jędrzejczyk, były prezes NFZ a obecnie dyrektor wydziału zdrowia na Pomorzu mówił, że sprawą absolutnie powinien się zająć m.in. Rzecznik Praw Pacjenta. I tak się stało. RPP stanął na stanowisku, że umowy, zgodnie z którymi wynagrodzenie lekarza maleje wraz z liczbą zlecanych przez niego badań diagnostycznych, mogą ograniczać dostęp pacjentów do badań, a tym samym naruszać prawo do świadczeń zdrowotnych odpowiadających aktualnej wiedzy medycznej i udzielanych z należytą starannością.

Nie minął miesiąc od pierwszego wpisu Fiałka na Facebooku, jak Rzecznik Praw Pacjenta wysłał do wszystkich placówek, mających kontrakt z NFZ, zaliczających się do placówek specjalistycznych, pismo z ostrzeżeniem przed kontynuowaniem takich praktyk. Nieposłusznym, u których RPP stwierdzi narażenie zbiorowych interesów pacjentów, grozi kara – pół miliona złotych.

Sprawę bada Narodowy Fundusz Zdrowia, a Ministerstwo Zdrowia dziwi się, jak lekarze mogli podpisywać takie kontrakty, które wręcz zakładają czynienie oszczędności na diagnostyce. Oczywiście, oszczędności są uzasadnione, ale w grę wchodzą przecież i takie, które wprost zagrażają bezpieczeństwu pacjenta.

Wszyscy zachowują się tak, jakby o tym, że w ambulatoryjnej opiece specjalistycznej finansowanej ze środków publicznych dzieje się źle, słyszeli po raz pierwszy. Zaskoczenie, szok i niedowierzanie.

A przecież, jak mówią doświadczeni menadżerowie, takie umowy funkcjonowały od kilkunastu lat. Lekarz, zwyczajowo, dostawał dwie propozycje: 35-40 proc. wartości kontraktu punktowego z NFZ lub 60-75 proc., ale z całkowitą lub częściową współodpowiedzialnością finansową za zlecaną diagnostykę. Część wybierała wariant pierwszy, większość – drugi. I w tym drugim wariancie lekarze radzili sobie, jak mogli. Stąd głosy pacjentów, że lekarz nie chce zlecać pakietu badań. – Te możemy zrobić na NFZ, więcej nie mogę zlecić. Zrobi je pani prywatnie, a jeśli na Fundusz, to musi pani wrócić z wynikami – to jeden z przykładów tego, co pacjenci słyszeli w gabinetach. Część lekarzy od razu kierowała (i kieruje) pacjentów na „kompleksową diagnostykę” na oddział szpitalny. To zresztą, nie jest wcale specyfika niepublicznych poradni AOS. Dokładnie takie same strategie – choć z innych powodów – stosują lekarze pracujący w publicznych poradniach. Wszystko rozbija się o dramatycznie niskie finansowanie AOS i – co przyznają, również publicznie, przedstawiciele Funduszu, o brak wydzielonego budżetu na specjalistyczną diagnostykę.

Dlaczego sprawa wybuchła teraz? Co się zmieniło? Wydaje się, że przesądza czynnik ludzki. Młode pokolenie lekarzy bezbłędnie wychwytuje absurdy systemu. Trudno zakładać, że starsi lekarze ich nie widzieli – ale z różnych względów, bardzo często w najlepszej wierze, jawnie ich nie kwestionowali. Szukając sposobów na obejście, na to, by wilk był syty (system, budżet placówki, własny portfel) i owca cała (pacjent bezpieczny).

Aż przyszedł czas, zupełnie jak w baśni Christiana Andersena, że ktoś głośno mówi: – Cesarz jest nagi.

Albo: – Polska to chory kraj.

Małgorzata Solecka 

Możliwość komentowania została wyłączona.