Sejm w drugiej połowie listopada 2022 roku uchwalił ustawę, która oznacza ubytek miliardów złotych z kasy Narodowego Funduszu Zdrowia. O tym, że brak tych pieniędzy nie będzie obojętny, przekonują się już zresztą ci, którzy próbują z Funduszem negocjować warunki finansowe na przyszły rok - czyli lekarze POZ. Słyszą o napięciach budżetowych i o tym, że generalnie - lekko nie jest. Choć publicznie prezesowi NFZ, podczas prac sejmowej Komisji Zdrowia, na pytania opozycji o ocenę rządowej propozycji, nawet powieka nie drgnęła, gdy mówił, że sytuacja jest pod kontrolą a pieniędzy - w bród. 

Problem w tym, że kolejny rok byłby, najprawdopodobniej, rokiem próby dla finansów ochrony zdrowia, nawet gdyby rząd nie zdecydował się na „skok na kasę NFZ”, jak opozycja nazwała nowelizację ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty. Wszystko wskazuje, że przez większość 2023 roku będzie się utrzymywać wysoka inflacja (Komisja Europejska przewiduje, że średnioroczna inflacja wyniesie w Polsce w przyszłym roku ok. 14 proc. i będzie wyższa niż w 2022 roku), zaś tempo wzrostu gospodarczego spadnie do ok. 1 procenta - znacząco poniżej założeń makroekonomicznych, na podstawie których skonstruowano ustawę budżetową. Bruksela optymistycznie patrzy na polski rynek pracy, jeśli chodzi o poziom bezrobocia - chyba głównie dlatego, że i tak należy ono do najniższych w całej Unii. Przewiduje jednak, że może nastąpić realny spadek wynagrodzeń - to dla budżetu NFZ hiobowa wiadomość, zwłaszcza że tak naprawdę nie wiadomo, czy bezrobocie jednak nie wzrośnie: z rynku pracy w listopadzie zaczęły napływać złe wiadomości o dużych zwolnieniach w zakładach produkcyjnych. Bezapelacyjnie kryzys dopadł sektor budowlany, czyli koło zamachowe naszej gospodarki.

Może się więc okazać, że ten przyrost środków ze składki zdrowotnej, do którego już zdążyliśmy się przyzwyczaić, jeśli będzie - to nie tak okazały. Nie taki, który umożliwiał znaczące zmiany w planie finansowym Funduszu i, na przykład w tym roku, finansowanie podwyżek dla pracowników podmiotów leczniczych. A przecież w przyszłym roku, w lipcu, Fundusz czeka podobna operacja: nawet jeśli nie na taką skalę (być może realia ekonomiczne nie pozwolą na podjęcie tematu zmiany współczynników), ale sama nowa wysokość kwoty bazowej i zapewne konieczność spełnienia przynajmniej niektórych postulatów „naprawczych” będą kosztować miliardy złotych. I to nie kilka, a zapewne kilkanaście miliardów złotych.

Minister zdrowia przekonuje, że sytuacja finansowa systemu ochrony zdrowia jest nie tylko stabilna, ale wręcz - coraz lepsza. Między Black Friday a Cyber Monday poinformował nawet o tym na Twitterze. - Systematycznie zmierzamy w kierunku 7 proc. PKB na zdrowie. Tempo w ostatnich dwóch latach było szybsze niż zakładane. Do planów dołożyliśmy dodatkowe ponad 43 mld zł w wykonaniu. Zdrowie to priorytet rządu Zjednoczonej Prawicy - napisał Adam Niedzielski, załączając tabelę pokazującą wzrost nakładów na ochronę zdrowia. Wynika z niej, że nakłady na ochronę zdrowia wzrosną z 77,2 mld zł w 2015 roku do 159,6 mld zł w 2023 r.

Wydaje się aż niemożliwe, żeby minister, który skończył kierunek ekonomiczny, nie wiedział, że porównywanie kwot nominalnych na przestrzeni ośmiu lat, z których trzy, a już na pewno dwa (2022-2023) cechuje ponadprzeciętnie wysoka inflacja (gdyby nawet pominąć oczywisty „procent składany” inflacji na przestrzeni lat 2015-2021), jest całkowicie pozbawione sensu. I że jedynie sensowne porównanie, czyli zestawienie realnego odsetka PKB wydatków publicznych na zdrowie, wypada dla rządów Zjednoczonej Prawicy kompromitująco fatalnie. Gdy w 2015 roku wskaźnik oscylował wokół 4,6 proc. PKB, w 2021 roku wyniósł ok. 4,9 proc. PKB – i to z dużym udziałem wydatków budżetu państwa z tytułu walki z COVID-19. Wszystko inne, na czele z opowieściami o „systematycznym zmierzaniu” w kierunku 7 proc. PKB to zabieg propagandowy, oparty na metodologii N-2, wpisanej do ustawy 7 proc. PKB na zdrowie. Zaś warto pamiętać - i warto to powtarzać - że nowelizacja ustawy o zawodach lekarza i lekarza dentysty, która w grudniu będzie przedmiotem prac najpierw Senatu (ten niemal na pewno jej nie zawetuje, ze względu na obecność w nowelizacji przepisów dotyczących m.in. Państwowego Egzaminu Specjalizacyjnego, natomiast poprawi ustawę, wyrzucając z niej wszystkie wątki związane z zamachem na pieniądze ze składek zdrowotnych), potem - Sejmu, to tak naprawdę ustawa 5 proc. PKB na zdrowie, bo jej skutki na dłuższy czas zamrożą wydatki publiczne blisko tego poziomu.

Jakie to będzie mieć skutki? Eksperci zwracają uwagę na zadłużanie się szpitali, które w coraz mniejszym stopniu mogą liczyć na wsparcie swoich organów założycielskich, zwłaszcza powiatów. Samorządy same znalazły się - za sprawą zmian w systemie podatkowym - w poważnych opałach i mówią o możliwości paraliżu lub co najmniej ograniczeń w sferze usług publicznych. Kolejnym obszarem są wynagrodzenia - z jednej strony nic nie wskazuje, by presja płacowa w systemie publicznym miała osłabnąć, natomiast pojawić się może znak zapytania obok możliwości jej zaspokojenia. To będzie skutkować przepływem nie tylko profesjonalistów, ale też pacjentów do sektora prywatnego. Papierkiem lakmusowym jest popularność polis medycznych - już nie tylko abonamenty, co dziesiąty Polak ma ubezpieczenie, gwarantujące pokrycie kosztów leczenia. Trudno się dziwić - ceny usług medycznych, finansowanych bezpośrednio z kieszeni pacjenta, szybują wraz z inflacją i galopującymi cenami m.in. kosztów energii.

Doskonałym miernikiem są też kolejki. 28 listopada Fundacja Watch Health Care zaprezentowała raport dotyczący długości kolejek w ochronie zdrowia. Wniosek? Jest gorzej niż rok temu. Ba, jak podkreśla Milena Kruszewska z WHC, do niektórych świadczeń kolejki są dłuższe niż przed dekadą, gdy powstawał pierwszy barometr.

Średni czas oczekiwania pacjentów wynosi:

- na kompleksowo zrealizowane świadczenia zdrowotne (świadczenia zdrowotne to działania służące zachowaniu, ratowaniu, przywracaniu lub poprawie zdrowia oraz inne działania medyczne wynikające z procesu leczenia, w Barometrze to łącznie porada lekarska, badanie, zabieg, operacja) - 3,6 mies. (rok temu 3,4 mies.)

- do lekarza specjalisty - 4,1 mies. (rok temu 2,9 mies.).

Najdłużej pacjenci muszą czekać na świadczenia w dziedzinie neurochirurgii, gdzie średni czas oczekiwania wyniósł ok. 10,4 mies. Niewiele krócej wynosi czas oczekiwania na kompleksowe leczenie z zakresu ortopedii i traumatologii ruchu - 10,2 mies. oraz stomatologii (8,4 mies.) i chirurgii plastycznej (8,4 mies.). Najkrócej pacjenci zaczekają na realizację świadczeń z zakresu neonatologii - 0,7 mies. oraz radiologii onkologicznej, gdzie średni czas oczekiwania nie przekracza pół miesiąca.

Najbardziej wydłużyły się kolejki do świadczeń w dziedzinach stomatologia (czas oczekiwania to 8,4 miesiąca), neurologia dziecięca (5,3 miesiąca), neurochirurgia (10,4 miesiąca). Najbardziej skróciły się kolejki do świadczeń w pediatrii (1,9 miesiąca), nefrologii (1,8 miesiąca), kardiologii (2,5 miesiąca).

A jak to wygląda w przypadku pojedynczych wizyt u specjalistów? Średni czas oczekiwania to 4,1 miesiąca, ale do ortodonty trzeba czekać niemal rok (11,7 miesiąca), niewiele krócej do neurologa dziecięcego (11 miesięcy). Do chirurga naczyniowego „tylko” 9,1 miesiąca. Mniej niż miesiąc trzeba czekać na wizytę u chirurga, ginekologa i pediatry.  W porównaniu z ubiegłym rokiem najbardziej wydłużyły się kolejki do ortodontów (o 9,9 miesięcy!), neurologów i urologów dziecięcych. Najbardziej skróciły się kolejki do kardiologów, neurochirurgów i kardiochirurgów.

Małgorzata Solecka 

Możliwość komentowania została wyłączona.